Jakiś czas temu wpadła mi w oko następująca historyjka obrazkowa. Dwie młode panie siedzą na kanapie popijając wino z kieliszków. Oto ich dialog:
— Byłam u Kaśki i, słuchaj, miała taki bałagan na chacie — mówi jedna.
— Ja też mam czasem bałagan — odpowiada koleżanka.
— Ja nie, ja zostałam tak wychowana, że bałagan to wstyd i hańba — dodaje pierwsza.
— Ja też zostałam tak wychowana, ale dziś myślę już samodzielnie — kończy wymianę druga.
Grafika, zamieszczona na jednym z portali społeczności zawodowej, była ilustracją do dłuższego wywodu poświęconego pożytkom z odcinania przez dorosłe panie emocjonalnej pępowiny z rodzicami. Mottem całości było zdanie: "Jestem już dorosła i mogę zrobić co zechcę". (Na co zresztą odpisałem, nieco przewrotnie, o czym na końcu.) Wpis jest pełen postulatów emocjonalnego wyzwolenia i życia "po swojemu". Domyślam się, że rzecz dotyczy jakichś rodzin dysfunkcyjnych, które nie pozwalały na rozwój autonomii dziecka. Spójrzmy jednak w szerszym planie na problem odcinana się lub nieodcinania się od różnych "skryptów" rodzinnych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Stawiam tezę, że problemem w skali indywidualnej i społecznej jest coś zupełnie przeciwnego do głównej tezy postu, a mianowicie właśnie zbyt łatwe odcinanie, nie tyle pępowiny, ile strumienia wartości, które rodzice starali się przekazać swoim dzieciom. (Metafora pępowiny jest zresztą bałamutna – dziecko po odcięciu pępowiny, nadal jest kompletnie zależne od rodziców.)
Ktoś powie, że to stara gadka ojca i dziadka, który stracił kontrolę na swoimi dziećmi i wnukami. Jak świat światem, młode pokolenia buntowały się wobec starszych, kwestionując przeróżne wdrukowywane im skrypty i programy. Zdawać by się mogło, że biadolenie nad upadkiem autorytetów jest tak stare, jak sama ludzkość. Na szkoleniach chętnie dzielę się anegdotą, o tym jak to wybrałem się z grupą młodych motocyklistów (dokładnie połowa mojego wieku) do Portugalii. Byłem w tej grupie jedynym, który już zjechał ten kraj wzdłuż i wszerz motocyklem i... jednym, którego ani razu nie zapytali gdzie warto jechać, a wszystkie podsuwane im propozycje odrzucali powołując się na wpisy z internetu. Ostatecznie pojechałem sam przez piękne góry, a oni, umęczeni tłokiem nadmorskich miejscowości, przybyli do miejsca spotkania z czterogodzinnym opóźnieniem. Dotarło wtedy do mnie, że najwyraźniej każde pokolenie musi po swojemu, na nowo odkryć starą, dobrze już znaną Amerykę. Nie jesteśmy – przynajmniej w obszarach niezwiązanych z postępem technologicznym – jak stalagmit, który rośnie z każdym pokoleniem kropel, budujących na tym co uformowały krople poprzednie. Dziś, zbyt często, każdy chciałby niejako "wykapać" swój własny stożek, co kreuje krajobraz licznych rachitycznych wyrostków. Jeśli porównać "dzieło sztuki" w postaci banana przyklejonego do ściany taśmą, z jakimkolwiek dziełem wieków minionych, dociera do nas jak bardzo cofa to nas w rozwoju. Ktoś powie, że to indywidualne, niereprezentatywne doświadczenie. Są jednak trendy, które to ukazują w skali społecznej, nieporównanie bardziej obiektywnej. Wskażę tu tylko trzy.
Po pierwsze, postępująca szybko sekularyzacja, czy, jak kto woli, dechrystianizacja. Z dekady na dekadę spada liczba osób, które podzielają światopogląd swoich przodków, będący fundamentem europejskiej cywilizacji. Zostawiając na boku kwestie wiary i religii, w wymiarze kulturowym i właśnie światopoglądowym oznacza to rezygnację z arystotelewskiego przekonania, że istnieje obiektywna prawda i uniwersalny porządek rzeczy, a zadaniem człowieka jest ten porządek odkrywać i starać się za nim podążać. Przekonanie o istnieniu trwałej "esencji" zastępuje postulat odkrywania prawdy wyłaniającej się z własnej "egzystencji" – doświadczeń, odczuć, przekonań, które rodzą się w reakcji, na to co w danym momencie przeżywamy. W miejscu Boga jako depozytariusza niewzruszonej prawdy, staje człowiek, który co dnia musi się mierzyć z, boskim z natury, zadaniem określania co jest prawdą, dobrem i pięknem. To, oczywiście, zadanie ponad ludzkie siły, co skutkuje rosnącym zapotrzebowaniem na wsparcie psychologiczne, emocjonalne, a w końcu psychiatryczne. Ten przewrót w filozofii życia dokonał się właśnie przez tragiczne w skutkach odcięcie "pępowiny" łączącej nas z poprzednikami. Tu jedna uwaga o towarzyszącej temu argumentacji. Pewien młody mężczyzna, skądinąd aktywny sportowiec-amator, powiedział mi, że on się zraził do światopoglądu rodziców zauważając błędy i występki popełniane przez hierarchię, kapłanów i wiernych ich wyznania. Co ciekawe, znane afery finansowe i obyczajowe sportowców, trenerów i działaczy z jego dziedziny sportu, nie odebrały mu przekonania o wartości i chęci dalszego praktykowania swojej dyscypliny. Odłóżmy zatem na bok łatwe przerzucanie na innych odpowiedzialności za własną rezygnację z określonego światopoglądu. To ostatecznie nasza własna decyzja, a jeśli mówimy, że podejmujemy ją, bo jakiś jej wyznawca czy "funkcjonariusz" nie jest OK, to, paradoksalnie, wskazujemy na jakąś nieodciętą pępowinę.
Drugi z trendów obrazujących fałszywe rozumienie odcinania pępowiny to coś co nazywam "de-rodzinizacją". Rośnie liczba młodych ludzi, którzy – po wyjściu z normalnej rodziny – uznają, że przeżyją dany im czas po swojemu. Spotykam dziś coraz więcej osób w wieku 30-40 lat, które pozostają w przelotnych lub w nieformalnych związkach, których główną troską jest powierzenie opieki nad swoim psem lub kotem na czas kolejnej egzotycznej podróży. Jedna z nich, na moje pytanie, dlaczego jeszcze nie sformalizowali związku i nie mają dzieci, odpowiedziała mi: "Nie mamy do tego głowy – za dużo pracy i za dużo fanu".
Trzecim trendem, bezpośrednio związanym z oboma wcześniejszymi, jest utrata instynktu przekazywania życia. Erik Erikson, amerykański psychoanalityk, ukuł termin "generativity", wskazując go jako jeden z etapów życia i emocjonalnego dojrzewania. Jest to okres, w którym w człowieku budzi się imperatyw przekazania życia i nabytej mądrości kolejnemu pokoleniu, a przez to nadanie swojemu własnemu życiu decydującego sensu. Definiuje on "generativity" jako przeciwieństwo stagnacji – stanu bezproduktywnego zastoju i poczucia utraty celu. Do tzw. "ostatniego pokolenia" należą zatem nie tylko, a nawet nie głównie, klimatyczni aktywiści, którzy chcą oszczędzić swoim dzieciom zanieczyszczonego powietrza, a umęczonej planecie dodatkowych wydechów dwutlenku węgla z piersi nowonarodzonych. Znaczna część młodych – przecież urodzonych i wychowanych w trudzie pokolenia ich rodziców – zrywa i z tą pępowiną, przestając się troszczyć o to, czy po nich samych pojawi się kolejne pokolenie. (Wszelkie argumenty natury ekonomicznej należy skreślić, mając na uwadze w jak, na ogół nieporównanie trudniejszych warunkach, nasi rodzice wychowali nas samych.)
Obiecałem na początku felietonu, że zacytuję swoją odpowiedź na słowa autorki wpisu o potrzebie odcinania pępowiny i życia po swojemu. Podaję ją zatem i niech służy jako podsumowanie tego felietonu. W odpowiedzi na motto wpisu: "Jestem już dorosła i mogę zrobić co zechcę", odpisałem: "Jestem już dorosła – doceniam troskę rodziców i mądrość zasad, które mi wpajali." Co mnie ujęło i nadal napełnia optymizmem właściwym rodzinnemu klimatowi Wigilii i Żłóbka – sama autorka postu zareagowała na mój komentarz ikoną serca.