César Lipka
Rozmawiała Zofia Kociołek-Sztec
Zacznijmy może od tego co może stanowić pewną zagadkę, mianowicie od Pańskiego pochodzenia. Jak rozumiem, ma Pan obywatelstwo szwajcarskie, a mimo to zdecydował się Pan prowadzić biznes w Polsce. To oczywiście nie jest niemożliwe, ale jednak wydaje się dosyć zaskakujące…
Urodziłem się w Lozannie w Szwajcarii, w rodzinie politycznych emigrantów. Moi rodzice wyjechali z Polski zżeranej przez komunizm. Ten wyjazd to w zasadzie była decyzja taty, bo mama i brat byli przekonani, że jadą po prostu z wizytą do wujka. Nie było mnie jeszcze na świecie, ale mogę sobie wyobrazić co się działo, gdy przybyli do obcego kraju z dobytkiem, który zmieścił się w walizce i tata poinformował ich, że zostają tu na bliżej nieokreślony czas, bo tu mają azyl polityczny. Nie była to kwestia wygody, bo w Polsce tata był dyrektorem państwowych zakładów mięsnych, ale ponieważ nie zamierzał wstępować do partii to wiadomo było, że ta historia nie może się skończyć dobrze. Więc postanowił napisać swoją, na własnych warunkach, choć na pewno nie takich, o których marzył. Ale przeprowadzka nie spowodowała, że moja rodzina nagle zapomniała jak się mówi po polsku czy zaczęła myśleć o Polsce w kategorii kraju trzeciej kategorii. Duża w tym zasługa taty, który nie przestawał wierzyć, że któregoś dnia wróci do Polski „z tarczą”, że zrobi coś dla kraju, w którym on zawsze widział duży potencjał. Jego patriotyzm można opisać jako ten „pozytywistyczny”, w opozycji do „romantycznego”, czyli mniej patetyczny, a do bólu praktyczny, który sprawi, że gospodarka i biznes idą do przodu. Ale pierwsze lata w Szwajcarii to były tylko marzenia o tym co będzie kiedyś, trzeba było żyć tu i teraz, czyli po prostu utrzymać rodzinę. Tata zatrudnił się w malutkim zakładzie rzeźnickim prowadzonym tylko przez starszego właściciela. Przez kilka lat nie tylko nauczyli się ze sobą skutecznie współpracować, ale też stworzyli wyjątkową relację. Na tyle wyjątkową, że właściciel zakładu, jako że był bezdzietny i nie miał żadnej bliskiej rodziny, zapisał w spadku mojemu tacie ten zakład, a tata przez kolejne lata rozwijał go i powiększał. I choć biznes szedł naprawdę bardzo przyzwoicie to tatę nie kusiło na dłuższą metę bogactwo i stabilność Szwajcarii. On cały czas miał w głowie swój cel: Polskę więc w 1993 roku wykupił Warszawskie Zakłady Drobiarskie. Henryk Lipka zaczął wówczas pisać historię SuperDrobu, dziś ja dopisuję parę słów od siebie i robię to ze świadomością, że moje dzieci, a przynajmniej któreś z nich zrobi to samo. Bo mimo skali, jaką mamy, wciąż jesteśmy rodzinną firmą i staramy się być nią w każdym obszarze, choć oczywiście wymaga to od nas nowych wysiłków, bo wciąż się rozwijamy, jest nas coraz więcej, mamy coraz więcej biznesów itd.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tej „rodzinności” biznesu. Czy od razu był Pan szykowany na następcę Henryka Lipki? Czy to było oczywiste z Pańskiego punktu widzenia? Czy łatwo było Panu porzucić Szwajcarię na rzecz prowadzenia biznesu w Polsce?
Dużo pytań :-), ale spróbuję. Ja z Polską w zasadzie od początku miałem „przygody”. Żeby móc poczuć się pełnoprawnym Polakiem przeszedłem długą drogę biurokracji i związanych z nią absurdów, bo np. by dostać obywatelstwo najpierw musiałem się go zrzec. No tak działają urzędy. Myślę, że to właśnie te wczesne doświadczenia sprawiły, że dziś w naszych firmach robię wszystko, by biurokratyczno-dokumentowych kwestii było jak najmniej. Ale wracając do meritum – żyliśmy w Szwajcarii, rozmawialiśmy po polsku, a rodzice starali się zapewnić nam: mnie i bratu jak najlepsze możliwości rozwoju. I myślę, że właśnie ten cel im przede wszystkim przyświecał, a gdzieś tam dalej tliła się nadzieja, że któregoś dnia któryś z nas zdecyduje się na wejście do rodzinnego biznesu czy nawet przejęcie go. Ja w sumie z tym jakoś nie walczyłem, natomiast zanim podjąłem pracę, postanowiłem wykorzystać tę szansę rozwojową do maksimum, bo zdawałem sobie sprawę, że jestem jednym z „wybrańców”, że nie każdy, a wręcz – mało kto – ma takie możliwości. Tym bardziej, że miałem pojęcie na temat tego co się dzieje chociażby w Polsce, w której przecież mógłbym żyć. Wspólnie z rodzicami podjęliśmy więc decyzję, że podejmę studia w Stanach Zjednoczonych. To oczywiście była ekscytująca perspektywa, obiecująca przygoda i dziś – po tylu latach – uważam, że to był najlepszy krok, jaki w tamtym czasie mogłem wykonać, bo do dziś korzystam z tego czego się tam nauczyłem. A po studiach, cóż – jako świeżo upieczony absolwent zarządzania biznesem przyszedłem do, pięcioletniego wówczas, SuperDrobu. Zaczynałem, jak wszyscy z resztą u mnie w firmie zatrudnieni „z rodziny” od najniższego stanowiska przy obróbce mięsa, by poznać organizację od podszewki i mieć o niej rzetelną wiedzę, by następnie zacząć zarządzać produkcją. I już zostałem, bo cały czas jest coś do zrobienia. I tak minęło kolejne… 25 lat. Dzisiaj świętujemy 30-lecie, to bardzo ważny moment w życiu organizacji. Czas podsumowań, refleksji, ale przede wszystkim planowania. Mamy dalekosiężne plany, a jednocześnie sporo pokory. Wierzymy w to co robimy i mamy kapitalny zespół.
Okej, zanim o biznesie to chciałabym jeszcze podpytać o te studia, o których tak ciepło się Pan wypowiada. Co takiego wniosły do Pańskiego życia czy też sam pobyt w Stanach?
Gdybym miał to ująć w jednym zdaniu to powiedziałbym, że stały się moją przepustką do międzynarodowego biznesu. Międzynarodowe relacje biznesowe otwierają nowe rynki i perspektywy, ale nie należą też do łatwych. Pomijając kwestie językowe, które stosunkowo łatwo jest obsłużyć komunikując się chociażby po angielsku czy korzystając z pomocy tłumacza, dochodzą zagadnienia kulturowe, różnorodność doświadczeń, inne konteksty historyczne. Ja z tym wszystkim zetknąłem się w takich, można powiedzieć, bezpiecznych, laboratoryjnych warunkach w tzw. bractwie studenckim na uniwersytecie w Missouri. Bo to właśnie możliwość bycia w bractwie uważam za największą wartość tamtego okresu w moim życiu. To chyba robi największą różnicę pomiędzy studiowaniem w Stanach a chociażby w Polsce. I nie mam tu na myśli poziomu nauczania – wcale nie jestem przekonany, że tu jest niższy, bo i dlaczego miałby być. Wprawdzie tutaj nie studiowałem, ale mam w Polsce rodzinę i przyjaciół i chętnie przysłuchuję się jak wygląda życie studenckie, do czego się przywiązuje wagę. I widzę, że różnica jest przede wszystkim w podejściu. Polscy studenci kończą uczelnię z dużym zasobem wiedzy teoretycznej, co jest szczególnie ważne w zawodach wymagających specjalizacji, bycia fachowcem. W Stanach, przynajmniej na części uczelni, studia mają być okazją do nauczenia się biznesu w takich bezpieczniejszych jeszcze warunkach. Ułatwiają to właśnie bractwa. To organizacje czy stowarzyszenia zrzeszające studentów, powołujące do życia najróżniejsze inicjatywy czy projekty. Jedyną formą znalezienia się w takim bractwie jest zostanie przez kogoś, w sensie – któregoś z członków, wprowadzonym czy zaproszonym. Żeby to się wydarzyło trzeba uruchomić networking, rozmawiać z ludźmi, być aktywnym, wyróżniać się czymś, sprawiać wrażenie człowieka, który „robi różnicę”, który może stanowić cenny nabytek dla bractwa, wnieść do niego nową jakość czy świeżość. Brzmi trochę jak poruszanie się po rynku pracy, prawda? Potem jest jeszcze ciekawiej, bo jak już się dołącza do bractwa to szybko okazuje się, że funkcjonuje ono jak międzynarodowa, wielokulturowa firma. To tam zdobyłem pierwsze doświadczenia w zarządzaniu projektami, ale przede wszystkim miałem możliwość poprzyglądać się jak funkcjonują „biznesowo” przedstawiciele kultur z całego świata: co jest dla nich ważne, jak chcą, by z nimi rozmawiać, jak przekonać ich do swoich racji, jak dać poczucie partnerstwa, a nie układu zależnego. To było dla mnie bardzo uczące doświadczenie i myślę, że to dzięki niemu we współpracę z Tajam, a kilka lat wcześniej z Chinami, weszliśmy naprawdę gładko i układa się ona tak, że wszystkim życzyłbym takich relacji w biznesie. Oczywiście, miałem sporo szczęścia, że bractwo, do którego przynależałem było świetnie zorganizowane, co nie jest to standardem, bo bywają i takie, które są jedną wielką imprezą. Oczywiście – fajnie się pobawić i niech pierwszy rzuci kamieniem ten, któremu studia nie kojarzą się z imprezowaniem, ale dobrze, gdy pomiędzy pracą, a zabawą jest równowaga. Wówczas jest duża szansa, że towarzystwo, z którym współpracujesz i bawisz się, w niedalekiej przyszłości będzie zajmowało znaczące stanowiska, a ty sam będziesz mógł korzystać z cennych kontaktów i sam nim być.
No właśnie – ta współpraca z Tajami. Z nią się wiąże jakaś niesamowita historia, prawda? Poza tym warto zasygnalizować naszym czytelnikom, że jako „Tajów” rozumiemy jeden z największych koncernów na świecie. Giganta, przy których największe marki wydają się lokalnymi firmami, jeśli wziąć pod uwagę liczbę zatrudnionych osób czy oddziałów.
Rzeczywiście, geneza współpracy z Charoen Pokphand Foods, bo tak się ten rolno-spożywczy koncern nazywa, obrosła legendą. Faktycznie, nawet ja muszę przyznać, że raczej nie była to tradycyjna forma robienia biznesu. Był rok 2015, leciałem samolotem do Pekinu. Z natury jestem człowiekiem towarzyskim i szukającym kontaktu więc nie było niczym dziwnym, że nawiązałem z pasażerem siedzącym obok pogawędkę w stylu "small talk". Jednak w trakcie rozmowy okazało się, że oprócz tego, że był szalenie sympatycznym człowiekiem, to że mamy wiele wspólnego, bo pracujemy w tej samej branży. Był on właśnie przedstawicielem CPF i szybko doszliśmy do wniosku rodem z Casablanki „że to może być początek pięknej przyjaźni”. Zamiast więc wysiąść na lotnisku, podziękować za miłą podróż, pójść każdy w swoją stronę zdecydowaliśmy się połączyć siły. Do dziś nie wierzę, że to spotkanie w samolocie było zbiegiem okoliczności. My byliśmy w momencie, kiedy – jak zawsze z resztą – szukaliśmy nowych możliwości rozwoju, najchętniej na skalę światową, oni z kolei szukali wiarygodnego partnera, który pozwoliłby im na rozgoszczenie się na europejskim rynku. Nie będę ukrywać, że to był absolutnie przełomowy moment w historii naszej firmy, kiedy w 2017 roku podpisaliśmy umowę o współpracy. To oznaczało dla nas konsolidację polskiego rynku mięsnego i paszowego. W ten sposób umocnieni zewnętrzne, wzmocniliśmy się lokalnie. Od tego czasu z dosyć dużą regularnością przejmujemy i otwieramy nowe zakłady, rozwijamy biznes o nowe kategorie. Tworzymy multifoodową grupę, o której wkrótce będziemy szerzej opowiadali na polskim i zagranicznych rynkach. Uważnie przyglądamy się światowym trendom i staramy się je adaptować na polski grunt, co oczywiście wymaga starań, elastyczności i adaptacji, ale kiedy patrzymy wstecz wiemy, że było warto. Dziś nasz biznes to nie tylko drób, ale także krewetki, których jesteśmy wiodącym importerem do Polski, produkty wegańskie i wegetariańskie, a także druga odnoga w postaci pasz czy karm dla zwierząt. Na nic się nie zamykamy, nie zaklinamy, że coś będziemy robić albo czegoś nie będziemy. Dalecy od pochopnych decyzji biznesowych, jesteśmy jednocześnie bardzo otwarci na przeanalizowanie niemal każdego pomysłu czy możliwości, jaka przed nami stanie.
To jak już weszliśmy na tematy biznesowe – jak się zarządza firmą rodzinną, a jednocześnie tak dużą i tak mocno zdywersyfikowaną? Miałam okazję przysłuchiwać się temu, w jaki sposób rozmawia Pan ze swoimi ludźmi. Wyłapałam dużo ciepła, empatii, poczucia humoru. Wyczułam dobrą atmosferę w zespole, radość z bycia i pracowania razem. Bez patetyzowania, bez napięcia, a jednak z myślą o „dowiezieniu”. Ale to moje obserwacje jako osoby z zewnątrz – mogą być mylne.
Cóż, mam nadzieję, że nie są :-) W każdym razie, ja staram się robić wszystko, by rzeczywiście tak było. Ja wychodzę z założenia, że zarządzać można na różne sposoby - twardo, miękko, jednoosobowo lub drużynowo. W naszej firmie, w już kolejnym pokoleniu, sprawdza się to ostatnie. Zawsze starałem się szanować ludzi i ich pracę, ale też pilnować siebie jako menedżera, który – co tu kryć – coraz więcej może, a to jest ogromna pokusa. Bo w trakcie przesiadania się do kolejnego, coraz to lepszego samochodu, istnieje ryzyko, że uwierzy się we własną wyjątkowość, nieomylność, a nawet wszechmocność. Dlatego w moim życiu kieruję się wartościami i nie wyłączam z tego obszaru biznesowego. Jest mi chyba trochę łatwiej z racji tego, że mam dużą rodzinę – żonę, szóstkę dzieci, więc naprawdę okazji, by przypominać sobie co jest w życiu najważniejsze mam przynajmniej kilkanaście dziennie. Dzięki dzieciom mam też cały czas w głowie, że prawdopodobnie będą mnie naśladować w swoim życiu – również zawodowym. To duża odpowiedzialność, bo być może właśnie wychowuję kolejnych wizjonerów, szefów lub szefowe – czy to tej czy innej firmy – i chcę być z nich dumny. I dumny nie dlatego, że odniosą być może spektakularne sukcesy, ale dumny dlatego, że będą wierni wartościom, że będą po prostu ludźmi dla ludzi. Ale żeby tak się stało to ich tata nie może zawieść. Co do różnic w zarządzaniu firmą rodzinną od nierodzinnej – nie wiem – trudno mi powiedzieć czy to są aż takie różnice. Oczywiście, w naszej załodze jest sporo osób z bliższej i dalszej rodziny, natomiast ponieważ wszyscy zawsze startują od tego najniższego pułapu, realizują różne ścieżki kariery i są rozliczani dokładnie na takich samych zasadach jak niespokrewnieni ze mną pracownicy to dotychczas nie zaobserwowałem jakichś niesnasek na tym tle. A co do atmosfery – już wspomniałem, że jestem towarzyski, mam chyba jako takie poczucie humoru, spory kredyt zaufania w stosunku do ludzi i to mi procentuje. Widzę to chociażby po tym, że nasz zarząd składa się w większości z wieloletnich pracowników firmy, którzy zaczynali od najniższych stanowisk. Wiele zawdzięczam tym ludziom. Wspólnie odnosimy sukcesy, wspólnie przegadujemy potknięcia i – ogólnie rzecz ujmując – mamy z tego dużo frajdy, a bez tego biznes jest smutny.
Co by Pan poradził zwłaszcza przyszłym menedżerom, którzy mają przed sobą różne opcje karierowe.
Cóż, poruszając się po mojej ścieżce to powiedziałbym jeszcze raz, że ten studencki czas, który – mam wrażenie – wykorzystałem do maksimum, był bardzo sensowną trampoliną. I to, że potem poszedłem do pracy w firmie ojca – oczywiście – było ułatwieniem, ale skończyłem uczelnię z masą kontaktów, które mogłem wykorzystać w biznesie, a też dałem się poznać jako osoba, na której można polegać, która radzi sobie z zarządzaniem projektami czy zespołem. Zachęcam więc do tego, by się angażować gdzie się da – w kółku teatralnym, w organizacji studenckiej, w związku sportowym. To daje nowe kompetencje i znajomości, czyli bardzo cenne rzeczy, których nie można tak po prostu kupić. Poza tym wszystko, co się w życiu dzieje, traktować jako okazję, jako możliwość. Gdybym nie zagaił w samolocie do Dhanina Chearavanonta, ówczesnego CEO, dziś prawdopodobnie moja firma byłaby ileś kroków wstecz. I oczywiście, to nie tak, że każda rozmowa kończy się lukratywnym kontraktem, ale z kolei brak inicjatywy może być opłakany w skutkach. Mamy nowy rok, wiele osób podjęło różne postanowienia więc może to okazja żeby zastanowić się nad tym i zacząć rozglądać się wokół siebie z większą uważnością na ludzi i społeczności, których częścią warto się stać. Wszystkiego dobrego życzę!