Gość miesiąca

Adrian Marciszewski

Menedżer, coach i konsultant z 20-letnią karierą zawodową. Doświadczenie w zakresie przywództwa zdobył w międzynarodowych korporacjach (QVC, Sappi, IKEA, Südzucker, GM). Zarządzał wielofunkcyjnymi i wielokulturowymi zespołami. Realizował projekty m.in. z obszaru zarządzania zmianą, projektowania procesów, optymalizacji pracy, sprzedaży czy zarządzania relacjami z kluczowymi klientami. Obecnie prywatny przedsiębiorca – wspólnie z żoną prowadzą salon BEAUTY w centrum Warszawy. Wolne chwile poświęca rodzinie i swoim sportowym pasjom: tenisowi, narciarstwu i motocyklom. Mówi o sobie, że jest optymistycznym pesymistą, który ceni stabilizację, ale ostatecznie ulega pokusie zmian.

Rozmawiała Zofia Kociołek-Sztec

Po 25 latach pracy w dużych firmach porzuciłeś świat korporacji na rzecz własnego biznesu. To był z góry obmyślony plan, przeznaczenie, kompletny przypadek czy może po prostu zmęczenie materiału i klasyczna „ucieczka w Bieszczady”?

Trochę plan, trochę zmęczenie, a trochę przypadek. W przeznaczenie nie wierzę. Bieszczady bardzo lubię, ale mimo zmęczenia materiału ucieczka w głuchą ciszę nie byłaby raczej w moim stylu, chyba że na chwilę. Generalnie uważam, że życiem w dużej mierze rządzi przypadek, ale też że można i trzeba mu pomagać, naginać rzeczywistość w odpowiednią stronę. Przyznam jednak uczciwie, że pierwsze lata mojej kariery korporacyjnej były dosyć spontaniczne, a moje życie przypominało losy liścia na wietrze. Nie planowałem niczego, żyłem trochę z dnia na dzień. To co robiłem sprawiało mi ogromną frajdę, dawało satysfakcję i poczucie spełnienia. Podobała mi się praca w korporacji, dostrzegałem – i nadal dostrzegam – mnóstwo plusów z nią związanych. Perspektywa posiadania własnego biznesu nie pociągała mnie zbytnio. Znałem oczywiście wiele osób, które z powodzeniem prowadziły własne firmy, widziałem jak funkcjonują, wiedziałem, że to ma swoje zalety, ale po prostu czułem, że to nie dla mnie. Byłem młody ciałem i duchem, nie planowałem ścieżki kariery, żyłem pełnią życia i nie myślałem o tym co dalej.

Z dzisiejszej perspektywy brzmi to wręcz niewiarygodnie. Sprawiasz wrażenie osoby poukładanej, która wie czego chce od życia, prowadzisz wspólnie z żoną nieźle funkcjonujący biznes. Co się takiego zadziało, że doszedłeś do momentu w którym jesteś?

Zostałem ojcem :-) A bardziej na serio – nie była to zmiana gwałtowna, raczej ewolucja niż rewolucja. Mniej więcej po kilkunastu latach pracy zacząłem budować i rozwijać samoświadomość, powoli odkrywać swoje prawdziwe wartości. Poczułem, że nie jestem już odpowiedzialny tylko za siebie, że muszę, ale też po prostu chcę myśleć bardziej do przodu niż najbliższy weekend. Coraz częściej też nachodziły mnie myśli, że chciałbym zostawić coś po sobie. Nie chodzi bynajmniej o jakiś wielomilionowy majątek, ale raczej o styl życia i zbiór wartości, z którymi kiedyś będą mnie kojarzyć najbliżsi, a może nawet ktoś się nimi zainspiruje. Własny biznes nadal mi się nie marzył, ale moja żona od zawsze o czymś swoim marzyła i to ona była motorem napędowym tej zmiany zawodowej, która się wydarzyła.

Jak udało jej się przekonać Ciebie – zagorzałego fana pracy w korporacji, do tego żeby wywrócić do góry nogami życie wysoko postawionego menedżera i zainwestować w „kobiecy biznes”?

Aż tak trudno nie było… Ona się po prostu uparła, że będzie miała własną firmę. Ja chciałem tylko pomóc, a wyszło jak wyszło. :-) Rozwój sytuacji podsuwał nam różne rozwiązania i późniejsze decyzje wbrew pozorom nie były aż takie trudne. Zaczęło się od tego, że w 2017 roku przeprowadziliśmy się z Krakowa do Warszawy. Uznałem wtedy, że nie jest to dobry moment na zmianę pracy. Postanowiłem pozostać jeszcze w firmie, którą budowałem od początku i doprowadzić ten projekt do końca lub przynajmniej do końca jakiegoś etapu. Dałem sobie na to dwa lata. To, że miałem określony horyzont czasowy pomogło mi i mojej rodzinie przetrwać ten okres, co było wyzwaniem chociażby z logistycznego punktu widzenia. W poniedziałek rano wyjeżdżałem do Krakowa, by wrócić do domu w Warszawie w czwartek wieczorem. Szczęśliwie udało mi się wynegocjować z pracodawcą pracę zdalną w piątki, co było istotnym udogodnieniem. Ale nawet wtedy nie myślałem o własnej firmie, choć coraz częściej rozmawiałem z żoną o jej biznesowych planach. Jej determinacja rosła z dnia na dzień, ja z kolei zakładałem, że po zakończeniu pracy w Krakowie trafię do jakiejś warszawskiej korporacji. Zmiana była nieunikniona, ale nie sądziłem, że będzie ona tak radykalna. 

Co zatem spowodowało, że ostatecznie porzuciłeś korporację na rzecz własnego biznesu? Jak wyglądał proces podejmowania decyzji? Czy to był w ogóle proces czy może „szybki strzał”?

Zdecydowanie proces. Zaczęło się od szukania inspiracji i pomysłów, przymiarek do niektórych z nich, kilku biznes planów. Poważnie zrobiło się na początku 2019 roku, kiedy to nieco przypadkowo natknęliśmy się na ogłoszenie w stylu „sprzedam firmę” i po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się przejąć niewielki salon SPA w centrum Warszawy. Działalność w sektorze BEAUTY to było coś, co żona miała od dawna na celowniku. Samo przejęcie firmy było z różnych względów nieco chaotyczne, oparte bardziej o intuicję niż twarde liczby. Myślę, że nasze wspólne wieloletnie doświadczenia w funkcjonowaniu w z definicji niestabilnym środowisku wielkich korporacji, gdzie zwykle jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi, pozwoliło nam podjąć tę odważną decyzję mimo piętrzących się wątpliwości praktycznie na każdym froncie. Elementem, który najbardziej rozjechał się z założeniami była skala przedsięwzięcia, na które się porwaliśmy. Nieco przerysowując – coś, co miało być spacerkiem w parku okazało się ujeżdżaniem narowistego konia. Byliśmy zadowoleni z takiego obrotu sprawy, ale ilość pracy z tym związana, zwłaszcza na początkowym etapie, szybko zaczęła nas przytłaczać. 

Ja byłem wtedy w trakcie programu mentoringowego, zbliżał się koniec mojego kontraktu w Krakowie i musiałem postanowić co dalej. Pamiętam jak siedzieliśmy z mentorem w restauracji jedząc sushi i rozmawiając o moich dylematach. Usłyszałem od niego wtedy coś w stylu „a może to jest moment na to, żebyś wziął odpowiedzialność za siebie, swoją rodzinę, waszą wspólną firmę? Tak na poważnie, nie z doskoku, wejść w to na całego?”. Decyzji nie podjąłem od razu, ale to był pierwszy raz, kiedy myśli o pracy we własnej firmie nie odgoniłem jak natrętnej muchy. Dobre pytania podobno nigdy nie umierają… I powoli, krok po kroku, zakręt za zakrętem, sprawy zaczęły toczyć się właśnie w tym kierunku. Optymistyczny pesymista długo trzymał się utartej i dosyć bezpiecznej ścieżki, aż w końcu uległ pokusie zmian. Po długich latach szczęśliwego związku, korporacja i ja wzięliśmy pokojowy rozwód bez orzekania o winie. :-)

W tym co mówisz słyszę dużo sympatii i uznania dla pracy w korporacji, jak i samej jej instytucji. To chyba jednak rzadkość wśród osób, które porzuciły ten rodzaj pracy na rzecz własnego biznesu?

Faktycznie, daleko mi do zasilenia obozu „antykorpo”. Jestem zadowolony z tego jak obecnie wygląda moje życie, ale uważam, że praca w dużej firmie też ma wiele zalet. Korporacja to w pewnym sensie szkoła życia, uczy cierpliwości, współpracy, konstruktywnego sporu i otwartości na drugiego człowieka. Praca z dużą grupą ludzi, a w szczególności zarządzanie dużymi zespołami, konieczność godzenia zwaśnionych stron oraz zawierania różnych kompromisów – wszystko to pomaga zrozumieć procesy zachodzące w społeczeństwie, również w świecie polityki. Korporacja to też bardziej „przyziemne” zalety jak możliwość pracy w międzynarodowym środowisku, poznawanie nowych ludzi, kultur, podróże biznesowe po całym długim i szerokim świecie, czy nawet prozaiczny kontakt z obcym językiem.

Zmiana rodzaju i trybu pracy to jedno, ale przecież u Ciebie oznaczało to tyle, że będziesz się zajmować czymś kompletnie innym niż przez całe zawodowe życie. Jestem bardzo ciekawa jak poradziłeś sobie z tym wyzwaniem?

W rolę współwłaściciela firmy wszedłem dosyć naturalnie, bo i naturalnie wykształcił się podział obowiązków pomiędzy mną a żoną. Czerpię sporo z tego co wypracowałem w korporacji, zwłaszcza jeżeli chodzi o prowadzenie firmy w sensie organizacyjnym i formalnym, jak i w kwestii zarządzania zespołem. Ale rzeczywiście, oprócz takich podobieństw jest też mnóstwo różnic, bo nagle stałem się „specjalistą od wszystkiego”. No, może oprócz wykonywania zabiegów.  Sam organizuję sobie pracę, sam ustalam czy i jakie są deadline’y, czy na pewno są one nienaruszalne... Jestem bardzo elastyczny i wyrozumiały wobec siebie. :-) Jak jest ładna pogoda – idę w południe na spacer lub na rower, bo usiąść przed komputerem mogę przecież wieczorem. Oczywiście to wszystko trochę rozleniwia, czasem ciężko się zmotywować, ale jakoś daję radę. Posiadanie własnej firmy przybliżyło mnie też do tego o czym rozmawialiśmy wcześniej, czyli o potrzebie pozostawienia po sobie czegoś wartościowego. Odzyskałem sporo najważniejszego ludzkiego zasobu – czasu oraz swobodę w jego zagospodarowaniu. Przełożenie na jakość życia familijnego było prawie natychmiastowe, bo sam ustalam priorytety i poświęcam czas na to, co dla mnie ważne. Brzmi banalnie, ale to kolosalna zmiana. Niby wiesz że tak jest, ale nie doświadczywszy tego w rzeczywistości trudno sobie jednak wyobrazić jaki to komfort. I jeszcze trudniej się z nim rozstać… Powoli kształtuje się również wizja dalszego rozwoju firmy. Narowisty koń pędzi dalej, bynajmniej nie zwolnił, ale utrzymaliśmy się w siodle i powoli uczymy się nim sterować. Podnieśliśmy głowę, rozglądamy się dookoła, dostrzegamy nowe możliwości, rodzą się nowe pomysły. Te pomysły muszą dojrzeć, nie chcemy podejmować pochopnych decyzji. Trudno powiedzieć co przyniesie czas, wierzę w każdym razie, że kiedyś będzie to coś więcej niż „tylko” salon BEAUTY.

Okej to w takim razie już na koniec. Przypuśćmy, że przychodzi do Ciebie ktoś z dylematem: zostać w stabilnej korporacji czy zdecydować się na chociażby przelotny romans z własnym biznesem?

Nie czuję się najlepiej w roli doradcy, bo jako wyszkolony coach wychodzę z założenia, że każdy jest ekspertem w swoim życiu. Wydaje mi się jednak, że dobrze byłoby zacząć od pozytywnej motywacji. Zawsze lepiej biec dokądś niż skądś uciekać. To co na pewno bym w związku z tym sugerował, to nie demonizować pracy w korporacji. Mam wrażenie, że narzekanie na korpo stało się po prostu modne. Jasne, ta opcja ma swoje wady, ale o zaletach też warto pamiętać. Mówiąc to przypomniała mi się moja pierwsza przygoda z coachingiem, jakieś dziesięć lat temu, i najważniejsza lekcja, jaką z niej wyniosłem. Mój coach, zawsze kiedy rozmawialiśmy o jakiejś beznadziejnej czy jednoznacznie negatywnej sytuacji, kazał mi znajdować w niej chociaż jeden pozytyw. To oczywiście z początku mnie irytowało, bo przecież wszystko było do kitu, ale z czasem zacząłem dostrzegać jak bardzo taka prosta, niepozorna rzecz zmienia perspektywę i w konsekwencji ułatwia życie. Okazuje się, że prawie nic w życiu nie jest do końca złe... A co dalej? Jeżeli okaże się, że chęć zbudowania własnego biznesu jest silniejsza niż niechęć do korporacji, to oczywiście działać. Z rozwagą i zdrowym dystansem, bez popadania w pułapkę tysiąca pytań i zadręczania się odpowiadaniem na nie, bo tak naprawdę stosunkowo niewiele decyzji w naszym życiu jest nieodwracalnych. Demony i strachy czy paraliż w stylu „przecież ja nic nie umiem!”, które często towarzyszą nam przy poważnych zmianach w życiu, zwykle okazują się mocno przesadzone. Nawet jeśli coś się z tego zmaterializuje to – jaka by to nie była sytuacja – najpewniej znajdziemy wyjście i jakoś to będzie. Ważniejsza od posiadania wszystkich rozwiązań na początku drogi jest wiara w to, że je znajdziemy wtedy, kiedy będą potrzebne. A z czasem okazuje się, że „ja jednak coś umiem”. Zatem: odwagi! Żeby jednak nie było zbyt kolorowo – trzeba być gotowym na ciężką pracę, momentami wręcz harówkę. Czasem w nocy, często w weekend, własnymi rękami i bez asystentów. Tygodniowy urlop w pierwszych dwóch latach to szczyt marzeń. Bywa też, że trzeba dołożyć do interesu. Komfort komfortem, ale wszystko ma swoją cenę…