Gość miesiąca

Marta Pszczoła

Dyrektor Departamentu Rozwoju i Employer Brandingu w Santander Bank Polska. Realizuje projekty, m.in. związane z przeprowadzaniem organizacji i ludzi przez zmiany, transformacją kultury przywództwa, nowym podejściem do uczenia się. Z wykształcenia jest psychologiem klinicznym. Akademicką wiedzę i wrażliwość na zagadnienia zdrowia psychicznego wykorzystuje nagrywając podcasty dotyczące inkluzywności i różnorodności w korporacjach. Prywatnie spełniona mama trójki dzieci. Ponad wszystko ceni czas spędzony z rodziną, ale gdy ma chwilę tylko dla siebie, uczy się hiszpańskiego albo ćwiczy jogę.

Rozmawia Zofia Kociołek-Sztec

Marto, z HR-rem jesteś związana niemal od 20 lat, ale ostatnich pięć sprawiło, że twoja kariera nabrała zawrotnego wręcz tempa. Jak rozumiem, po urodzeniu trzeciego dziecka, w 2015 roku, wróciłaś na rynek pracy. Trafiłaś do Santandera jako ekspert do spraw rozwoju. To był zdaje się krok w tył jeśli chodzi o dotychczas zajmowane przez Ciebie stanowiska?

To prawda. Zanim poszłam na macierzyński pracowałam w innej firmie, gdzie zajmowałam stanowisko powiedzmy menedżerskie. Miałam swój zespół, byłam odpowiedzialna za konkretne obszary. Przejście do banku jako ekspert nie było dla mnie ujmą na honorze i pasowało mi to, że nie muszę być menedżerem. Trafiłam na super zgrany zespół, pracę bez nadgodzin, totalny luz, a przy okazji to co robiłam dawało mi sporo satysfakcji. Nie miałam poczucia, że jakoś specjalnie się wykazywałam, robiłam raczej to co było do zrobienia i szłam do domu do dzieci i męża. Tym większe było moje zdziwienie gdy dosłownie po kilku miesiącach od momentu kiedy zaczęłam pracę, moja ówczesna szefowa zaproponowała mi objęcie stanowiska Dyrektora Biura Szkoleń i Rozwoju. Kompletnie nie byłam do tego pomysłu przekonana więc poprosiłam o dwa tygodnie na podjęcie decyzji, czym wprawiłam w osłupienie ją i pewnie jeszcze kilka osób z menedżmentu, bo to jednak rzadko spotykana reakcja. Pewnie myśleli, że będę skakać z radości i dziękować za szansę. Ja jednak wtedy nie miałam właściwie większych aspiracji jeśli chodzi o karierę w korporacji, a już na pewno nie miało dla mnie znaczenia dobrze brzmiące stanowisko. Przemyślałam jednak sprawę i ostatecznie się zdecydowałam. Na pewno pomogły mi w tym perspektywa podwyżki, otrzymania samochodu służbowego i inne gratyfikacje. Poza tym wynegocjowałam sobie, że jeszcze przez najbliższe miesiące będę karmić moją córeczkę – bo najzwyczajniej w świecie mnie to uszczęśliwiało – a zatem i kończyć nieco wcześniej pracę.

I co? Żałujesz? Nie żałujesz?

Nie żałuję, chociaż początek pracy na nowym stanowisku był absolutnym kosmosem, koszmarem i najbardziej frustrującym etapem mojej całej dotychczasowej kariery. Przypuszczałam, że w dotychczas zgranym zespole może dojść do zgrzytów, bo w końcu z osoby pracującej na równoległych stanowiskach z moimi koleżankami i kolegami, nagle – chcąc ne chcąc – zostałam ich przełożoną. Ale określenie „zgrzyty” pasuje tu jak przysłowiowa pięść do nosa. Z dnia na dzień po prostu mnie znienawidzili. Uważali, że jestem gówniarą – z racji krótkiego stażu pracy w banku – i że wszystkich ich wygryzłam. Normą były obelgi rzucane pod moim adresem, ostentacyjne ignorowanie tego co mówiłam czy o co prosiłam. Byłam chora ze stresu, z frustracji. Oczywiście dwadzieścia razy dziennie zadawałam sobie pytanie „na cholerę mi to było?”. Przestałam być efektywna, co raczej nie jest w moim stylu. Powiedziałam o całej sytuacji mojej szefowej, bo najzwyczajniej w świecie sobie z tym wszystkim nie radziłam. Wysłuchała co mi „leżało na wątrobie” i w odpowiedzi usłyszałam: „Potrzebujesz mentoringu. W trybie pilnym.”. Byłam chodzącym wołaniem o pomoc więc z wdzięcznością chwyciłam rzucone w moją stronę koło ratunkowe. To był dla mnie przełomowy moment, bo zapoczątkował gigantyczną zmianę, jaka się we mnie zadziała, choć sam proces, jak to zwykle bywa, do łatwych nie należał.

Prawdę powiedziawszy podziwiam, że po tak dołujących doświadczeniach miałaś odwagę i gotowość wejść w program mentoringowy, który przecież mocno wiąże się z wychodzeniem ze swojej strefy komfortu. A ta i tak była zdaje się już mocno nadszarpnięta wydarzeniami po awansie. Tym bardziej jestem ciekawa jak zmienił cię mentoring? Co uważasz za największą wyniesioną z niego wartość?

Odwagę jak odwagę. Ja po prostu poczułam, że muszę być konsekwentna. Skoro przyjęłam propozycję awansu i miałam stać się liderem to musiałam tak zrobić żeby faktycznie nim zostać. Kluczowy był dla mnie wybór coacha. Potrzebowałam kogoś kto będzie umiał pomóc mi w transformacji, ale jednocześnie będzie znał i rozumiał realia bankowości, by służyć mi po prostu radami w sprawach już bardziej biznesowych. Wiedziałam, też że mój mentor musi być odważny, żeby mi tej odwagi też dodawać. Do dzisiaj wspominam naszą pierwszą sesję, na której miałam ocenić czy „jest chemia”. Byłam nieco zszokowana, kiedy na spotkaniu pojawił się facet ubrany w strój motocyklowy, trzymający w ręku „ekwipunek” do picia yerby. Pomyślałam sobie „co za dziwny gość”, bo totalnie mi się on nie zgadzał z wizerunkiem prawilnego mentora, w dodatku związanego przez lata ze światem korporacji. No ale cóż. Yerbę od tego czasu piję również ja i ten codzienny rytuał przypomina mi o tym co się podczas tego programu wydarzyło. A wydarzyło się naprawdę sporo. Począwszy od tego, że dostałam wsparcie procesowe i pod okiem coacha ułożyłam plan zwolnień, bo doszłam do wniosku, że po tym co się wydarzyło, żadne inne rozwiązanie nie wchodzi w grę. To był mój chrzest bojowy jako lidera, ale są oczywiście rzeczy ważniejsze, które zostały ze mną do dziś. Nauczyłam się na przykład „puszczać ludzi przodem”, czyli najpierw słuchać, dać się wypowiedzieć innym, a na końcu zabrać głos samej. Ten niepozorny zabieg wprowadził dużą jakościową zmianę w moim funkcjonowaniu na stanowisku kierowniczym. Takich niewinnie wyglądających „chwytów” było wiele i nauczyłam się dzięki nim, że to właśnie subtelności decydują o wizerunku, ale często i efektywności lidera. Moją ulubioną lekcją wyniesioną z coachingu, którą chętnie przekazuję dalej (choć oczywiście z przymróżeniem oka) jest „puść krowę na lód i czekaj aż się wy...wali  :-)”. I tak robię choć – uwaga – tę „przestrogę” biorę również do siebie. Nauczyłam się, że czasami walka jest bezsensownym szarpaniem się, bo wystarczy po prostu poczekać. Szkoda sił, szkoda energii, wykłócania się, psucia atmosfery... Co jeszcze? Na pewno na mentoringu zyskała moja asertywność i skuteczność w biznesie, ale też takie kwestie bardziej codzienne jak umiejętność delegowania i rozliczania zadań, działanie lepiej wpasowujące się się w politykę korporacyjną, rozumienie i tworzenie procesów. Dla mnie to była w sumie czarna magia, bo w świecie korpo jestem rebeliantką i do dziaiaj co jakiś czas zastanawiam się jakim cudem jestem tu gdzie jestem. W ciągu zaledwie półtora roku z eksperta stałam się szefem sześćdziesięcioosobowego departamentu, wcale o to nie zabiegając. Mówię to bez fałszywej skromności. Obecnie ściśle współpracuję z zarządem banku odpowiadając za tematy rozwoju pracowników, transformacji przywództwa, rekrutacji, kultury organizacji i employer brandingu. To wszystko działo się równolegle z programem mentoringowym więc dla mnie jest logiczne, że uważam go za największą zawodową kotwicę.

Piękna laurka wystawiona mentorowi i robocie, jaką wspólnie odwaliliście. :-) Uważasz, że to jest droga dla każdego? Czy każdemu kto przyszedłby do ciebie z takimi problemami, jakie miałaś ty sama, wypisałabyś bez wahania „skierowanie” na program mentoringowy?

Na program mentoringowy – tak. O ile oczywiście ktoś rzeczywiście chce się mierzyć sam ze sobą i faktycznie wykonać rzetelną, ale często bolesną, niekomfortową pracę. Mentora powinien sobie każdy znaleźć sam. Dla mnie mój był strzałem w dziesiątkę, ale na pewno nie jest to ktoś kto przypadnie do gustu osobom potrzebującym poklepania po plecach czy utwierdzania ich w przekonaniu, że to co robią jest okej. Nie każdemu odpowiada dosadność, czasem arogancja, krytyka (choćby była najbardziej konstruktywna). Mnie odpowiada, ale jestem osobą wyrazistą, mocną więc nie czułam się aż tak przytłoczona mentorem o podobnym pokroju, bo on mówił „moim” językiem. Co nie znaczy, że nie przepłakałam iluś sesji. Pamiętam też jak poczułam się jak dziecko opieprzone przez guwernantkę, kiedy coach był przypadkowym świadkiem mojej rozmowy z kimś z zespołu. Zobaczył mnie „w akcji” jak coś emocjonalnie mówiłam i po chwili dostałam SMS: „Marto, bardzo Cię proszę żebyś pamiętała nad czym pracujemy podczas naszych spotkań”. Oczywiście się wkurzyłam, ale w gruncie rzeczy miał rację.

Podczas naszej rozmowy powiedziałaś, że „szefowa nie ma koleżanek”. Brzmi gorzko, ale wcale nie słyszałam w twoim głosie żalu. To kwestia tej transformacji, jaką przeszłaś czy po prostu nie jesteś typem „miss publiczności”?

Zdecydowanie nie jestem typem, który szuka w pracy przyjaciół. Swoją drogą dostałam gorzką lekcję, że o przyjaźń w biznesie jest naprawdę ciężko. W relacjach od zawsze stawiałam na jakość, a nie na ilość. Przyjaciółki mam trzy – te same od wielu, wielu lat. Uwielbiam być ze swoją rodziną – mężem, dziećmi, najbliższymi. Dlatego należę to tej grupy ludzi, którym pandemia zdecydowanie służy. Polubiłam pracę z domu, to, że mogę spędzać z najważniejszymi dla mnie ludźmi więcej czasu. Nie brakuje mi biura, atmosfery pracy, spotkań w salkach konferencyjnych... Tak jak mówiłam – jestem korporacyjną rebeliantką. :-)

Może i rebeliantką, ale o ugruntowanej pozycji w gigantycznej firmie. Zastanawiam się: skoro ostatnie lata przyzwyczaiły cię do tego, że szybko pniesz się w górę, a mówi się nie bez kozery, że apetyt rośnie w miarę jedzenia to co teraz? Jaki będzie następny krok? Na ile starczy Ci zapału żeby kręciło cię to co tu i teraz?

Pewnie gdybym była nastawiona na robienie kariery, mocno na tym skoncentrowana to uznałabym, że to pytanie faktycznie w punkt. Ale ja do tematu podchodzę niezwykle spokojnie – będzie coś wyżej – dobrze. Nie będzie – drugie dobrze. Obecnie oprócz tego, że rzeczywiście kieruję departamentem w Santanderze to zaczęłam także inną działalność, bardziej związaną z moim wykształceniem kierunkowym (jestem psychologiem klinicznym) i z misją, jaką w sobie odkrywałam przez ostatnie lata. Mianowicie: zaczęłam nagrywać podcasty. Póki co reprezentuję w nich markę Santander, ale powoli zaczynam myśleć o po prostu o rozwijaniu marki „Marta Pszczoła” :-), co dałoby mi jednak większą swobodę chociażby przy doborze tematów, które chciałabym poruszać. W ramach „Santander Women” mówię – najogólniej rzecz ujmując – o różnorodności i inkluzywności. Mam już poplanowane kolejne odcinki, pozapraszanych gości i będę z nimi rozmawiała na tematy, które – oczywiście – z jednej strony wiążą się z moją pracą w banku, ale które jednocześnie ja uważam za niezwykle istotne, delikatne, a przede wszystkim wymagające nagłaśniania, edukowania i uświadamiania. „Na tapetę” chcę wziąć tolerancję na choroby psychiczne w korporacjach, depresję, uzależnienia. Chcę poruszyć kwestie tego jak chorują kobiety, a jak mężczyźni; jak pracodawca może mierzyć się z sytuacją, w której przychodzi do niego pracownik z L4 na pół roku z powodu depresji albo mówi, że nie będzie uczestniczyć w kolacjach służbowych, bo na nich się pije a on/ona jest uzależniony od alkoholu. To oczywiście tylko pojedyncze przykłady, bo takich trudnych kwestii jest cała masa. Dlatego cieszę się, że zawodowo jestem tu gdzie jestem, bo dzięki temu mam duży zasięg i strefę wpływu więc mogę efektywniej realizować tę moją „misję”. Czuję, że robię coś ważnego, realizuję się na tym polu, jestem szczęśliwa, że mogę robić to co robię więc sama rozumiesz, że z dużym dystansem i spokojem myślę o zawodowej przyszłości i ewentualnych dalszych krokach karierowych.