Gość miesiąca

Piotr Kociołek

Z „Gościem miesiąca” przeważnie rozmawiam o przywództwie w kontekście biznesu – zarządzania firmami, departamentami, ludźmi w ramach organizacji. Tym razem zmieńmy trochę kurs i – w związku z lutową rocznicą słynnych strajków studenckich z 1981 roku – zapytam o to jak zarządza się grupą kilku tysięcy „młodych gniewnych”, walczących o swoje prawa przeciwko komunistycznemu rządowi. Mój rozmówca to jednocześnie gospodarz portalu, a prywatnie także mój tata, natomiast oboje obiecujemy dołożyć wszelkich starań, by było obiektywnie i ciekawie. Zapraszamy.

Rozmawia Zofia Kociołek-Sztec

Niejednokrotnie z sentymentem wspominasz strajki studenckie. Mówisz o tym, że to było coś naprawdę ważnego, że doświadczenia, które tam zdobyłeś były bezcenne i znacząco wpłynęły na twoją późniejszą karierę. Zanim jednak o tym jak student trzeciego roku budownictwa stanął na czele czterech tysięcy studentów to może krótki rys historyczny: o co w ogóle w tych strajkach chodziło?

Żeby mówić o samych strajkach warto przypomnieć szerszy obraz sytuacji politycznej w tamtym czasie, bo w Polsce dużo się wtedy działo, a nasz studencki ruch był naturalnym następstwem chociażby strajków z sierpnia 1980 i negocjacji robotników. Wróciliśmy po wakacjach na uczelnię i dla większości z nas było oczywiste, że pora żebyśmy także my, studenci, zaczęli się organizować, by dołączyć do ogólnokrajowego protestu. Od samego początku byłem blisko centrum wydarzeń, co wynikało po części z czegoś co moja mama nazywała „bakcylem społecznym”. Poza tym mama sama włączyła się w zakładanie Solidarności, więc u nas w domu temat walki z opresją komunizmu był żywy. W ogóle tradycje patriotyczne były w naszej rodzinie szczególnie pielęgnowane i miały długą historię więc takie zaangażowanie w walkę o polskość i niepodległość było dla mnie czymś absolutnie naturalnym. Razem z grupą zaprzyjaźnionych studentów z łódzkich uczelni zaczęliśmy od promowania idei założenia Niezależnego Zrzeszenia Studentów (wówczas jedyną studencką organizacją był Socjalistyczny Związek Studentów Polskich). Pomysł ten pojawił się na wielu uczelniach w Polsce. Koledzy z prawa napisali projekt statutu, a następnie organizowaliśmy wiece na uczelniach, na których propagowaliśmy ideę niezależnej organizacji studenckiej. Moja przygoda z przywództwem zaczęła się dość przypadkowo – kolega, który początkowo prowadził te wiece, przeziębił się i ktoś musiał go zastąpić. Padło na mnie, a później reszta ekipy uznała, że poszło mi całkiem nieźle i w sumie to może powinienem robić to na stałe. To sprawiło, że stałem się dość rozpoznawalny, więc kiedy przyszło do zakładania związku, byłem niejako naturalnym kandydatem na przewodniczącego komitetu założycielskiej NZS na Politechnice Łódzkiej. Potem, już w początkach 1981 roku, rozpoczęło się w na łódzkich uczelniach wrzenie poprzedzające największy w Polsce strajk studentów. W toku burzliwych dyskusji, z wiodącą rolą rozpolitykowanych kolegów z Uniwersytetu Łódzkiego i łódzkiej Filmówki, opracowaliśmy listę postulatów, którą w zasadzie można podzielić na takie trzy główne obszary. Pierwszy dotyczył życia akademickiego w sposób bezpośredni, czyli domagaliśmy się obecności studentów i młodszych pracowników naukowych w senacie, możliwości wyboru nauki języka innego niż rosyjski czy wyboru nauki innych przedmiotów niż ekonomia polityczna. Druga grupa postulatów była swego rodzaju manifestem politycznym i chodziło w nich o zniesienie cenzury, możliwość wyrażania własnych poglądów czy uwolnienie słynnych braci Kowalczyków. Trzeci postulat dotyczył rejestracji NZS i był on o tyle istotny, że bardzo antysystemowy, bo oznaczał wprowadzenie realnego pluralizmu. I to właśnie on okazał się naszą największą kością niezgody w negocjacjach z komisją rządową.

Mieliście już postulaty, wiedzieliście czego chcecie więc można było zacząć o nie walczyć organizując strajk?

Tak, choć trudno mówić o tym jak o jakimś zaplanowanym, uporządkowanym procesie. Pierwsze postulaty i formy oporu pojawił się na Filmówce, a następnie na Uniwersytecie, początkowo mając charakter nieco lokalny i ograniczony do ludzi myślących o założeniu NZS. Dopiero po pewnym czasie uznaliśmy, że trzeba z tego zrobić inicjatywę bardziej powszechną obejmującą także studentów spoza kręgu NZS oraz wszystkie uczelnie miasta, które dodatkowo aspirowały do bycia reprezentantami całej akademickiej Polski. Jako Politechnika Łódzka dołączyliśmy nieco później, niż Uniwersytet, m. in. dlatego, że chcieliśmy prowadzić cały proces możliwie demokratycznie. Zorganizowaliśmy więc uczelniane referendum, w którym zapytaliśmy studentów politechniki czy chcą dołączyć do protestu. Wyniki nie pozostawiały wątpliwości, wobec czego oficjalnie rozpoczęliśmy strajk okupacyjny, co wiązało się z przejęciem kontroli nad budynkami uczelni. Ci którzy się zadeklarowali jako strajkowicze jednocześnie zobowiązywali się, że na czas strajku pozostaną w budynkach Politechniki. Był oczywiście system przepustek na jakieś sytuacje wyjątkowe, ale zasadniczo zamieszkaliśmy na uczelni przez cały, blisko miesięczny okres trwania strajku. W tym czasie nie odbywały się zajęcia. Pracowników uczelni wpuszczaliśmy, ale ich też kontrolowaliśmy na „bramkach” wejściowych. Pamiętam, że pierwszego dnia strajku zadzwonił do mnie ówczesny rektor, z zażaleniem, że go legitymują przy wejściu, ale usłyszał wtedy, że strajk to strajk i wszystkich obowiązują te same zasady. Jako przewodniczący komitetu założycielskiego NZS, w dosyć naturalny zostałem szefem Komitetu Strajkowego i muszę przyznać, że to była dla mnie prawdziwa szkoła zarządzania i życia. Szybko musiałem nauczyć się polegania na współpracownikach. Od początku działało kilka zespołów, w tym przede wszystkim „gwardia” odpowiedzialna za bezpieczeństwo i kontrolę wejść. Koledzy z „gwardii” tak poważnie potraktowali swoją rolę, że w pewnym momencie zarządzili przeniesienie „centrali” strajku z, nieco stojącego na uboczu budynku sali kinowej, do starannie wybranych pomieszczeń wielkiego gmachu chemii. Chodziło o to, by w razie interwencji milicji, trudniej nas było stamtąd „wygarnąć”. Mieliśmy też ludzi od aprowizacji i wydziałowe zespoły, które dbały o organizację czasu strajkującym i przepływ informacji, a nawet swojego rzecznika prasowego. Budynki, w których strajkowano były rozproszone, a łączność w zasadzie możliwa tylko poprzez posłańców; bez ich sprawnej pracy strajk nie miałby szans przetrwania. Już na początku strajku okazało się, że muszę się nauczyć trudnej sztuki delegowania. Było jasne, że nie mogę sobie pozwolić na bezpośrednie angażowanie w pracę któregokolwiek z tych zespołów. Tym bardziej, że pierwotnie miałem być jedynie szefem strajku, a bardzo szybko okazało się, że muszę tę funkcję połączyć z rolą negocjatora. Tu też zadziałał trochę przypadek. Do przygotowania postulatów, a następnie ich negocjowania, oddelegowaliśmy dwóch kolegów, z których jeden, dosłownie w przededniu rozpoczęcia rozmów z komisją rządową, złożył rezygnację. Powiedział, że po męczącym procesie „ucierania” postulatów z kolegami z innych uczelni, nie czuje się na siłach, by siąść do stołu negocjacyjnego. W ostatniej chwili komitet strajkowy zdecydował zatem, że to ja, jako szef strajku na Politechnice Łódzkiej, powinienem dołączyć do tzw. Międzyuczelnianej Komisji Porozumiewawczej, która stanowiła jednocześnie zespół negocjacyjny. To mocno ograniczyło moją możliwość operacyjnego kierowania strajkiem. Od rana do godzin popołudniowych prowadziliśmy negocjacje z komisją rządową, a dopiero wieczorami miałem czas, który głównie poświęcałem na „komunikację”. W praktyce polegało to na tym, że odwiedzałem kolejne wydziały opowiadając o tym jak postępują rozmowy. Mimo, że rozmowy były nagrywane na wideo i odtwarzane na wydziałach, wszyscy byli spragnieni wieści z pierwszej ręki i z komentarzem, który pomagał zrozumieć faktyczną dynamikę zdarzeń. Dla mnie też to był ważny moment monitorowania nastrojów, upewnienia się, że nadal możemy czuć się przedstawicielami strajkujących. Dopiero w nocy mogłem się poświęcić rozwiązywaniu ewentualnych poważniejszych wyzwań związanych z funkcjonowaniem strajku, które w większości dotyczyły aspektów ludzkich. Problemowi strajkowicze, ktoś bez przepustki opuścił budynek, kłopoty związane z zaopatrzeniem, rzecznik, który się porządził i zwołał nieuzgodnioną konferencję prasową, itp. Co ciekawe, o ile kwestie administracyjne szybko opanowaliśmy, przede wszystkim z racji bardzo sprawnych i samodzielnych zespołów, o tyle stałym „punktem programu” pozostawało zagospodarowanie ludziom czasu. To jednak był strajk okupacyjny, czyli dla większości po prostu trzy tygodnie siedzenia i czekania, w mało komfortowych warunkach i w dużym skupisku ludzi. Owocowało to z biegiem czasu zwątpieniem, frustracją, zniecierpliwieniem, czy nawet oporem. Staraliśmy się więc żeby była atrakcyjna oferta zajęć, jednak bez uruchamiania normalnego toku studiów. Były więc Msze Święte odprawiane przez duszpasterza akademickiego, były zajęcia na tematy popularnonaukowe, były koncerty muzyczne, wspólne śpiewanie piosenek i inne. Chodziło o to, by zająć ludzi w sposób konstruktywny w czasie, w którym tylko nieliczni liderzy działali aktywnie, a większość była skazana na lojalne, pasywne czekanie.

Wracając jeszcze na chwilę do tych negocjacji: przypuszczam, że było to szczególnie stresujące doświadczenie, biorąc pod uwagę, że do Łodzi pofatygował się na nie sam minister nauki?

Komisja z ówczesnym ministrem nauki i szkolnictwa wyższego, panem Górskim na czele zjawiła się w Łodzi żeby jakoś zareagować na trwający na wszystkich lokalnych uczelniach strajk, o którym było już głośno w całej Polsce. Musieli podjąć rozmowy, bo już widzieli, że sprawa jest poważna i nie rozejdzie się po kościach. Wspominam te negocjacje jako stresujące i fizycznie wyczerpujące, nie tylko po naszej stronie. Do dziś mam w pamięci taki jeden wyjątkowo krytyczny moment, w którym powodzenie strajku wisiało na włosku. Po wielu dniach negocjacji, mieliśmy już „odhaczone” w zasadzie wszystkie najistotniejsze konkretne postulaty dotyczące świata akademickiego i na ogół zadowalające deklaracje strony rządowej wobec postulatów społeczno-politycznych. Najtrudniejszą kwestią okazała rejestracja NZSu. Rząd, jak mógł, bronił się przed perspektywą wyłomu w postaci zgody na trwałe działanie niekoncesjonowanej organizacji studenckiej, do tego najwyraźniej zradykalizowanej i wrogiej systemowi. Nie pomagali też koledzy z Ogólnopolskiego Komitetu Założycielskiego NZS, którzy optowali za tym, by strajk zakończył się w Łodzi bez rejestracji NZS i został przeniesiony na poziom ogólnopolski. Dla łódzkich strajkujących i nas – ich liderów – byłaby to symboliczna porażka. Z jednej strony, zatem, walczyliśmy by nie zawieść oczekiwań tysięcy strajkujących, a z drugiej istniało poważne ryzyko, że jeśli „przeciągniemy strunę”, to albo strajkujący nie wytrzymają kolejnych tygodni niewygód i napięcia, albo nie wytrzyma władza i na uczelnie wkroczy ZOMO. Ten lęk przed interwencją siłową był podsycany przez wciąż żywe w naszych głowach wspomnienia masakry na wybrzeżu w 1970 roku. Parę miesięcy później, to co wydarzyło się w kopalni Wujek pokazało, że te obawy nie były bezpodstawne. Moment krytyczny nadszedł w momencie, kiedy Komisja Rządowa zerwała negocjacje, a minister Górski z delegacją wyjechał do Warszawy. Żeby nie tracić szansy na dalsze rozmowy wysłaliśmy samochodem ekipę, która miała interweniować w sprawie wznowienia negocjacji. Dosłownie chwilę później, z obawy, że Ci co pojechali mogą się okazać niewystarczająco skuteczni, wysłaliśmy drugi zespół – trochę jako dodatkowe wsparcie, a trochę jako strażników naszych postulatów. Ja pozostałem w Łodzi, w budynku filologii, gdzie toczyły się wcześniej negocjacje i, prawdę powiedziawszy, byłem mocno zaniepokojony tym co się dzieje. Słyszałem poddenerwowane, podniesione głosy; ludzie byli zdezorientowani i wkurzeni. Kolejni działacze strajkowi Uniwersytetu próbowali uspokoić nastroje, jednak ich własne emocje i roztrzęsione głosy tylko dolewało oliwy do ognia. Obawiałem się, że za chwilę zacznie się otwarty bunt przeciw nam – liderom strajku, bo z perspektywy szeregowych strajkowiczów ta sytuacja była kompletnie niezrozumiała i podejrzana. Komisja Rządowa nagle zwija manatki i wraca do stolicy, w pościg za nimi jedzie jeden samochód ze strajkującymi, potem drugi – nie wyglądało to dobrze i wiarygodnie. Mimo, że nie byłem na swoim politechnicznym gruncie, uznałem, że muszę zareagować. Wlazłem na głównej katedrę auli wydziału filologii, gdzie byli zebrani strajkujący i najspokojniej, najbardziej rzeczowo jak potrafiłem, opisałem sytuację, wskazując na racjonalne przesłanki kolejnych decyzji, które zaowocowały w sumie nieco komiczną sytuacją. Moje własne zmęczenie spowodowało, że mówiłem w radykalnie wolniejszym, bardziej flegmatycznym tempie, niż poprzednicy. Ta „normalizacja” i oddramatyzowanie połączone z mocno stonowaną emocjonalnie formą, przyniosło niemal natychmiastowe uspokojenie. Co ciekawe, całą sytuację właściwie znam bardziej z opowieści, bo sam byłem już tak zmęczony i w takim stresie, że niewiele z niej sam zapamiętałem, poza tym, że wszystko się działo jakby w zwolnionym tempie. Zwłaszcza słowo „normalizacja” wielokrotnie mi wracało w późniejszych latach jako jedno z ważnych komunikacyjnych zadań lidera, którego rolą jest pomoc innym w porządkowaniu rzeczywistości i w dostrzeganiu właściwej miary rzeczy.

Negocjacje zakończyły się sukcesem. Doszło do podpisania Porozumień Łódzkich. Jak to wspominasz?

Oczywiście odetchnęliśmy z ulgą. Nie zawiedliśmy strajkowiczów i doprowadziliśmy sprawę do szczęśliwego końca. No i byłem wykończony, bo do ostatnich chwil pracowałem na pełnych obrotach. Być może moja inżynierska dbałość o szczegóły sprawiła, że koledzy z komisji negocjacyjnej powierzyli mi zadanie przeglądu ostatecznej treści i parafowanie porozumień. To oznaczało przeczytanie kilkudziesięciu stron bardzo uważnie pod kątem uzgodnień z komisją rządową czynionych na przestrzeni wielu dni negocjacji. Podpisanie porozumień mogłoby oznaczać naturalny i automatyczny koniec strajku, ale miałem intuicję, że to nie powinno tak wyglądać. Co prawda tak się zadziało na części innych łódzkich uczelni, gdzie strajkowicze po prostu rozeszli się do domów, ale trochę temu sprzyjało rozproszenie wydziałów np. Uniwersytetu po całej Łodzi. Na Politechnice wyszliśmy z założenia, że owszem – dopięliśmy swego, ale już samo bycie ze sobą przez te trzy tygodnie, determinacja ludzi, by wytrwać w tym frustrującym „bezruchu”, zasługiwała na dostrzeżenie i docenienie. Chcieliśmy jakoś uroczyście domknąć, całą tę naszą niesamowitą przygodę, pełną ryzyka, niepokojów, ale też wspólnej radości. Zorganizowaliśmy więc pożegnalny wiec na największym dziedzińcu Uczelni, dziękując wszystkim i sobie nawzajem za solidarne strajkowanie. Wtedy tego nie wiedziałem, wyszło to jakoś naturalnie, ale po latach dostrzegłem, że każda sprawnie i dobrze zarządzana organizacja (czy w tym przypadku grupa ludzi) musi uwzględniać dwa aspekty. Pierwszy to oczywiście ten biznesowy, czyli w tym przypadku sukces negocjacji. Drugi natomiast to aspekt kultury i procesu społecznego, który dzieje się w każdej organizacji. Ma on swoją dynamikę i sam w sobie wymaga uważności i świadomych działań liderów. Dziś, w dobie firm budujących na wartościach, nie jest to już żadną nowością, ale 40 temu było to dla nas ważne odkrycie.

Czego jeszcze o przywództwie i biznesie dowiedział się ze swojej strajkowej przygody Piotr Kociołek? :-)

Im więcej o tym myślę tym więcej nauk znajduję. Doceniłem jak ważne jest delegowanie. Nauczyłem się ufać ludziom i powierzać im zadania nawet wtedy, gdy mój perfekcjonizm podpowiada, że sam zrobiłbym je lepiej. Wielość i różnorodność zadań strajkowych wymusiły także zaczątki myślenia strategicznego. Znowu – pewnie głównie dlatego, że po prostu inaczej się nie dawało. Jak już mówiłem, każdego wieczora miałem spotkania ze sztabem strajkowym, żeby pomóc gasić różne codzienne pożary, a tych oczywiście nie brakowało, co normalne w przypadku, kiedy kilka tysięcy ludzi siedzi „na kupie” i w dużym stresie. Na ocenę sytuacji, które do mnie docierały, miałem zwykle parę minut. To co pomagało, to perspektywa trochę z zewnątrz, bardziej jako widza niż jako uczestnika konkretnej akcji. Bardzo często okazywało się, że to co w oczach osób bezpośrednio zaangażowanych urosło do rangi dramatu, w rzeczywistości okazywało się sytuacją normalną, która miała prawo, a nawet kiedyś musiała się wydarzyć. Ale tak jak mówię – kluczowy był tu zdrowy dystans, pozwalający na bardziej całościowe, niż szczegółowe spojrzenie. Sam zresztą w czasie przygotowań do strajku doświadczyłem co to znaczy stracić dystans i „skleić się” z problemem. Do dziś wspominam pewien wieczór, jeden z dramatyczniejszych w tym czasie. Było to już po referendum, studenci politechniki zdecydowali: dołączamy do strajku. Zorganizowaliśmy duży wiec w sali kinowej Uczelni i ogłosiłem, że rozpoczynamy strajk. Po czym chwilę później podszedł do mnie jakiś działacz z łódzkiej Solidarności, na której pomoc skądinąd bardzo liczyliśmy w kontekście zorganizowania aprowizacji strajku. Zaczął grzmieć na mnie, że co ja najlepszego zrobiłem, że oni teraz mają swoje pogotowie strajkowe na głowie i na pewno nam nie pomogą, więc muszę odwołać strajk. Poszedłem do pokoju w akademiku, położyłem się na łóżku i pomyślałem, że to koniec mój, koniec strajku, koniec świata w ogóle. Już miałem wizję, że po tym jak ogłosiłem setkom studentów, że startujemy ze strajkiem będę musiał to „odszczekać”, przekreślając ich oczekiwania i samemu się kompromitując. Szczęśliwie ten scenariusz wydarzył się tylko w mojej głowie, bo chwilę później zjawił się ktoś z kierownictwa łódzkiej Solidarności i w ogóle machnął ręką na całą tę sytuację, powiedział, że spokojnie, że oczywiście, pomogą nam, a ten ich kolega co zrobił panikę i na mnie naskoczył, nie miał do tego umocowania, i że „on taki jest, trochę panikarz”. Kamień spadł mi z serca, a jednocześnie odkryłem jak bardzo traci się zdolność trzeźwej oceny sytuacji gdy jest się w niej zanurzonym po czubek głowy. Zrozumiałem, że myślenie strategiczne wymaga szerszego spojrzenia, spokojnej refleksji, sprawdzania faktów, patrzenia z różnych perspektyw i jednocześnie obrony przed nadmiernym, emocjonalny wkręceniem się w problem, przed którym się staje. Jeśli chodzi o sam styl zarządzania to miałem tu nieco ułatwioną sytuację. Z natury jestem cholerykiem, chętnie stawiającym na swoim, umiejącym pozyskać posłuch. Tego typu profile przywódcze są chętnie akceptowane w czasach zagrożenia i gwałtownych zmian, więc wpisywałem się wówczas w potrzeby ludzi. W czasach spokoju te oczekiwania często się zmieniają, ale tego uczyłem się już na późniejszym etapie kariery zawodowej.

Okej, a jak wyglądało życie w postrajkowej rzeczywistości? Jak potoczyły się losy przedsięwzięcia, o które tak ofiarnie i skutecznie walczyliście przez trzy tygodnie?

Dobre pytanie, bo jeśli faktycznie przyrównamy strajk do przedsięwzięcia biznesowego, to musimy zaważyć różne horyzonty sukcesu. W krótkim okresie miarą jakości zarządzania jest rentowność. W średnim – udział w rynku (czyli jak dobry użytek robię z tej rentowności). W najdłuższym horyzoncie czasowym – sukcesem jest przetrwanie organizacji kolejnych cyklów ekonomicznych oraz zmian technologicznych i społecznych. U nas z pierwszym i, do pewnego stopnia z drugim, było super. Bardzo szybko staliśmy się organizacją liczną i popularną. Kiedy jednak mobilizacja strajkowa opadła, okazało się, że nie jest to takie proste, żeby np. obsadzić w senacie wynegocjowaną dla studentów 1/3 miejsc. Próbowaliśmy temu zaradzić tzw. pracą u podstaw. Z myślą o tym, wydawaliśmy kolejno dwa uczelniane pisma Zgrzyt i Jeż, w których poruszaliśmy zarówno bieżące sprawy NZS, jak i bardziej generalne kwestie. Ja osobiście, w swoich artykułach koncentrowałem się na postawach studentów, starając się na, różne sposoby, apelować o wytrwanie w zobowiązaniach zaciągniętych przez nich samych w trakcie strajków.
Potem przyszedł mroczny czas stanu wojennego. Tacy jak ja, których nie internowano w pierwszy godzinach, ukrywaliśmy się i próbowaliśmy początkowo walczyć. Sam jednak szybko się przekonałem, że rozrzucanie ulotek pod zakładami pracy nie działa, że komunistom zasadniczo udało się spacyfikować Polskę i obezwładnić Solidarność, z jej przywódcami na czele. Także i my, liderzy NZS, zapłaciliśmy swoją cenę za to, że ośmieliliśmy się stanąć na czele wcześniejszego buntu. Część kolegów internowano, a część, do której i ja należałem, nękano zatrzymaniami, rewizjami, przesłuchaniami, groźbami i próbami zwerbowania na współpracowników SB. Stopniowo zaczęliśmy rozwijać działalności podziemną – organizacyjną, wydawniczą i samokształceniową. Staraliśmy się też wykorzystywać struktury legalne, typu samorząd studencki, do ocalenia resztek akademickiej niezależności. Byliśmy jednak, jak to się później okazało, bardzo silnie zinfiltrowani i de facto bezbronni wobec całego aparatu państwowej przemocy.
Kilka lat po strajkach, komuniści, już po stanie wojennym i delegalizacji niezależnych organizacji, w tym NZS, nową ustawą o szkolnictwie naruszyli szereg postanowień Porozumień Łódzkich. Uznałem, że trzeba dać temu odpór i zredagowałem list protestacyjny skierowany do Sejmu, Rady Państwa, rządu i do rektorów wszystkich uczelni. To już były jednak inne realia. Ze studentów staliśmy się dorosłymi ludźmi z pracą, z rodzinami, a więc ze znacznie mniejszą gotowością do podejmowania ryzyka. Ostatecznie, z jedenastu sygnatariuszy Porozumień, na liście podpisałem się tylko ja i Wojtek Walczak, lider strajku na Uniwersytecie Łódzkim. Odzewu władz, oczywiście, żadnego nie było, ale też trzeba przyznać, że nie ucierpieliśmy jakoś bardzo. Mnie jedynie wyrzucono z budowy, którą prowadziłem na terenie jednostki wojskowej, co zresztą tylko przybliżyło mnie do decyzji o otwarciu własnej firmy.
Patrząc z perspektywy minionych dziesięcioleci, trzeba przyznać nasze strajkowe przedsięwzięcie nie wytrzymało próby czasu. Nie okazało się „modelem biznesowym” wystarczająco uniwersalnym, by przetrwać tak istotne zmiany społeczne, przez jakie przeszła Polska, także akademicka, przez kolejne dekady. Kiedy niedawno zaproszono mnie na spotkanie z łódzkim NZS, okazało się, że organizacja liczy nie więcej, niż kilkunastu członków w całej Łodzi, a zajmują się głównie wspieraniem krwiodawstwa i różnych doraźnych protestów, niezwykle zresztą odległych od ideałów pierwszego NZS, zawsze nieco konserwatywnych i jednoznacznie patriotycznych.
Co więcej? Może jeszcze to, że i w owym okresie młodości doświadczyłem naturalnej kolei rzeczy, mówiącej, że z lidera może wyrosnąć mentor. W okresie stanu wojennego opanowałem sztukę drukowania z użyciem tzw. matryc białkowych. Zmajstrowałem podręczną drukarnię mieszczącą się w lekarskiej torbie mojego taty, która służyła do powielania różnej bibuły. Parę lat później, gdy młodzi buntownicy z pokolenia mojego młodszego brata postanowili przejąć pałeczkę i przygotować swoje strajki, cierpliwie uczyłem ich sztuki drukarskiej, co zresztą skończyło się tym, że ostatecznie wpadli z tymi swoimi ulotkami i do mnie też się dobrała Służba Bezpieczeństwa jako nauczyciela nielegalnego procederu. Prasa próbowała ze mnie znowu zrobić lidera-prowodyra, ale ostatecznie uznano, że chyba rzeczywiście byłem tylko mentorem i umorzyli sprawę. Rola mentora, jest godna polecenia jako pomysł na drugą część życia dla niejednego – naturalny i w miarę bezpieczny, jak widać z moich doświadczeń…

Okej, to już na koniec. Gdybyś miał dać mi jedną radę, taką złotą myśl na przyszłość, uwzględniając właśnie Twoje doświadczenia strajkowo-biznesowe, wiedząc, że mam jakieś ambicje zawodowe, że wiele cech mamy wspólnych (co jest naszą zarówno zaletą jak i wadą). Co by to było?

Jeśli tylko jedna, to na pewno otwartość na okazje, na przypadki, wykorzystywanie sprzyjających sytuacji, których nie planowaliśmy, ale możemy je do naszych planów włączyć. To niełatwe, gdyż wymaga dużej elastyczności, nierzadko sporego „apetytu na ryzyko” i dobrego zarządzania zmianą także na poziomie osobistym i rodzinnym. Podkreślam tu rolę rodziny, a zwłaszcza współmałżonka, bo wszystkie ważne decyzji biznesowe, zwłaszcza prywatnego przedsiębiorcy lub freelancera, to jednocześnie decyzje rodzinne.