Ewa Korba
Rozmawia Zofia Kociołek-Sztec
Ewo, prowadzisz biznes hmm... specyficzny. Jesteś współzałożycielką i jednocześnie dyrektorką prestiżowej, prywatnej szkoły, która u swoich podstaw ma realizację wartości uznawanych za konserwatywne, w dzisiejszych czasach uważane za niedzisiejsze, mocno związane z nurtem chrześcijaństwa. Zanim zapytam cię o to, jak się taki biznes robi to chciałabym usłyszeć skąd w ogóle pomysł na coś takiego?
Powołanie do życia tej szkoły to był, jak teraz myślę, bardzo odważny pomysł grupy rodziców, którym zawsze będziemy za tę odwagę wdzięczni. Zaczęliśmy od entuzjazmu… Jeśli chodzi o moją osobistą drogę, moje zaangażowanie w szkołę było czymś bardzo naturalnym. Moje plany życiowe płynnie przełożyły się na sferę zawodową. Od zawsze, marzyłam o tym, aby mieć świetną rodzinę. Rodzinę wspierającą się, kochającą, pielęgnującą bliskie mi wartości. Nie chcę tu przesładzać, bo w życiu też są troski i trudności, ale szczęśliwą. Zawsze też myślałam o rodzinie jako o najważniejszym życiowym „interesie”, którego nie można pozostawić samemu sobie, bo jeśli ma przynosić określone „przychody” to wymaga to odpowiedniego zaangażowania. Każda rodzina to przecież mała kuźnia talentów, miejsce ścierania się charakterów, które muszą codziennie ze sobą współpracować . Mogą z niej wyjść albo bardzo szczęśliwi, mądrzy, dobrzy ludzie, wyposażeni w samoświadomość, empatię, wiedzę na temat własnych słabości i talentów, wspierani w tym co chcą w życiu osiągnąć, albo.... nie.
Ja byłam absolutnie skoncentrowana na tym, żeby ci, których kocham byli tymi „wygranymi”. Kiedy urodziłam trzecie dziecko poczułam, że mogę więcej, że mogę zacząć angażować się bardziej zawodowo, dzielić z innymi tym co umiem. Wielu osobom wydaje się, że troje dzieci w domu to niezły Armagedon, a ja wtedy właśnie zrozumiałam, że dobry plan i podział zadań bardzo pomaga w życiu rodzinnym… Odkryłam, że im więcej mam rzeczy na głowie, tym jestem bardziej zorganizowana. Myśl o szkole, która będzie niejako przedłużeniem atmosfery panującej w rodzinie kiełkowała mi w głowie już wcześniej. Było to też spójne z moim wykształceniem, bo jestem po pedagogice, a dodatkowo skończyłam studia podyplomowe z psychopedagogiki kreatywności. I tak się to zaczęło: z grupą zaprzyjaźnionych rodziców zaczęliśmy po prostu działać.
Jasne… ;) Ale na czym polega wobec tego idea takiej szkoły, która jest właśnie takim przedłużeniem wychowania w rodzinie? Mnie to się trochę kojarzy z „pensją” jak z „Małej księżniczki” i tym podobnych książek
To ciekawe skojarzenie i może nie całkiem bezpodstawne, choć mam nadzieję, że tylko w pozytywnym aspekcie. Generalnie, angażując się w projekt wiedziałam, że zadaniem tego typu placówki nie będzie wyłącznie edukacja sensu stricte. Dla mnie tak samo ważne jak uczenie matematyki, języka polskiego, języków obcych, historii czy wiedzy o społeczeństwie jest wychowywanie młodzieży. Czy można powiedzieć o sukcesie edukacyjnym, jeśli ktoś jest zdolnym uczniem i matematyka nie ma przed nim tajemnic, ale nie szanuje innych ludzi, jest wulgarny i nieprzyjemny w kontakcie? Wychowanie i edukacja powinny iść ze sobą w parze. To oznacza, że, na przykład – bardzo mocno i ściśle współpracujemy z rodzicami. I nie chodzi o to, żeby informować rodziców, że „córka się bardzo opuściła z geografii, a w dodatku ma humory na Wuefie”. Regularnie, szczerze rozmawiamy z obojgiem rodziców tak, by to co dzieje się w domu i w szkole przyniosło pożądany, całościowy efekt.
Ciekawi mnie jak sobie radzisz z naborem dzieci do szkoły, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdzie ewidentnie mamy kryzys Kościoła i rodziny, a jak rozumiem te dwie rzeczywistości są ważne dla wychowania i waszego projektu. Nie spotykasz się z hejtem, że – przykładowo – dyskryminujesz ateistów lub dzieci z rodzin rozbitych?
Przez lata nauczyłam się nie tylko rozmawiać, ale też słuchać. Rzeczywiście jesteśmy placówką, której bliskie są wartości wypływające z chrześcijaństwa, ale nie jest to szkoła wyznaniowa, nie mamy w nazwie „szkoła katolicka”. Rodzicom, którzy świadomie wybierają naszą szkołę, taki model bardzo odpowiada, ale trafiają do nas również rodziny obojętne religijnie, które jednak uznają potrzebę wychowania ich dzieci w wierze i wartościach chrześcijańskich. Dlaczego? Może dlatego, że choć z różnych powodów mają dystans do religii lub instytucji Kościoła, to są świadomi kryzysu rodziny. Widząc co się dzieje dookoła, poszukują wartościowych podstaw dla swojego bycia rodzicem. Niekoniecznie z nazwy chrześcijańskich, ale po prostu efektywnych, racjonalnych, takich, które są im pomocne.
Wiemy, że często jest tak, że dom domem, a szkoła szkołą. Dwa światy, dwoje różnych dzieci, to samo dziecko ale inne w domu, a inne w szkole. Tu nie ma tak być. Chcemy to przełamać i to jest nasz as w rękawie. Muszę przyznać, że lubię rozmawiać z rodzicami na serio zainteresowanymi wychowaniem ich dzieci, bez względu na to czy są to ludzie bardziej czy mniej religijni, czy mają takie czy inne poglądy... To co nas łączy to troska o wychowanie i dobrą edukację, takie jakie praktykujemy w szkole.
No dobrze, kolejne – zakładam, że niełatwe - wyzwanie to dzieci z rodzin rozbitych. Co z nimi?
Staramy się przyjmować dzieci z rodzin pełnych. Nie jest to jednak wymóg konieczny, bo mamy dzieci z rodzin rozbitych. Natomiast widzimy, że w modelu naszej szkoły bywa to trudne zarówno dla dziecka, jak i dla jego rodziców. Dobro dziecka i sprawiedliwość wobec rodziców wymaga, aby byli oni tego świadomi, chcąc powierzyć nam swoją córkę. Działalność szkoły zakłada ścisłą współpracę z obojgiem rodziców. Nie ma tak, że mama jest od spraw szkolnych, a tata od zarabiania pieniędzy. Nasz model wymaga zaangażowania obojga, a to jest często mocno skomplikowane, jeśli rodzice przestają ze sobą mieszkać, rzadziej ze sobą rozmawiają czy ograniczają kontakty do niezbędnego minimum.
My nie ukrywamy, że stawiamy na relację z obojgiem rodziców. Oczywiście, życie jest życiem i nie zawsze jest różowo w domach. Zdarzają się mniej i bardziej poważne konflikty, ale wtedy szkoła również stara się wspierać rodziny i ochronić dziecko przed ewentualnymi efektami tych problemów. Może brzmi to utopijnie, ale naprawdę to są relacje przez duże „R” i one właśnie pozwalają nam na takie zaangażowane działania.
No dobrze, mówisz, że w szkole stawiasz przede wszystkim na bliskie relacje, oparte na szczerej, rzetelnej rozmowie i wymianie informacji, empatii, współczuciu, gotowości niesienia pomocy. Dotyczy to tylko rodziców i uczniów czy również nauczycieli? Pytam, bo po prostu ciężko mi sobie wyobrazić taką atmosferę w pracy. Relacje relacjami, ale biznes biznesem i na koniec dnia kasa musi się zgadzać, a to oznacza, że pracownicy powinni wywiązywać się ze swoich obowiązków. Czy taka „miękkość” nie rodzi pokus żeby odpuszczać, pozwalać sobie na zaniedbania? W końcu nauczyciele pracują w szkole, gdzie wszyscy wszystkich próbują zrozumieć, rozmawiają otwarcie itd.
Przyznam szczerze, że albo miałam dużo szczęścia na etapie rekrutowania nauczycieli albo o czymś nie wiem. Stawiam na to pierwsze. Kiedy decydujemy się kogoś przyjąć, informujemy o obowiązujących zasadach i rozmawiamy, czy są takie osoby gotowe nim sprostać. To mogą być banalne rzeczy, ale dla nas one są kluczowe. Chociażby to, że się do siebie uśmiechamy, że jesteśmy uprzejmi i otwarci na innych, że nie przynosimy życia prywatnego do pracy – oczywiście na tyle, na ile to jest możliwe.
Dokładamy wszelkich starań, żeby nie tylko rzetelnie edukować, ale i wychowywać. Jeśli oczekujemy od uczniów punktualności – sami się nie spóźniamy. Jeśli oczekujemy schludnego wyglądu – sami trzymamy się pewnego (luźnego, ale jednak) dresscode-u. Jeśli rozmawiamy szczerze i na wszystkie tematy to nie tylko z koleżanką w pokoju nauczycielskim, ale tak samo z uczennicą czy jej rodzicami.
Tę szkołę traktuję zawsze w kategoriach gry zespołowej i nie są to puste słowa. Gdy przychodzi do mnie jakaś nauczycielka z ciekawym pomysłem zachęcam ją, by zaangażowała jeszcze inne koleżanki, żeby można było objąć programem nie kilkanaście, ale kilkadziesiąt dziewczynek. Nie „premiuję” grania do własnej bramki i kreowania siebie na matkę czy ojca sukcesu.
Z jednej strony pewnie masz rację, ale z drugiej zastanawiam się czy zarządzanie taką typowo kobiecą firmą nie oznacza też niełatwych wyzwań. Jednak w społeczeństwie nadal – najczęściej - funkcjonuje model, że to matka idzie na L4 jak dziecko jest chore, że nie wspomnę o ciążach, urlopach macierzyńskich, wychowawczych itd. Do tego dochodzi jednak też to, że my – kobiety – nie mamy tych typowo męskich „szufladek” w mózgu. Nie umiemy mieć „nothing box” i sądzę, że niewiele z nas umie zostawić w domu swoje problemy, emocje, troski i niezależnie od wszystkiego przyjść do pracy „karnie” tryskająca dobrym humorem z wypisaną na twarzy życzliwością. Jak to jest?
Poruszyłaś kilka kwestii, ale po kolei spróbuję ci przedstawić mój punkt widzenia. Jeśli chodzi o ciążę - zdaję sobie sprawę, że dla wielu pracodawców równa się ona: problem, natomiast nie u nas. I mówię to z pełną odpowiedzialnością. Staram się być po prostu konsekwentna. Skoro szkoła stawia na rodzinę, dotyczy to także pracowników. Gdy słyszę od którejś nauczycielki, że spodziewa się dziecka cieszę się razem z nią. A potem? Potem siadam do biurka, odpalam komputer, wykonuję wiele telefonów, rozmów i zaczynam szukać rozwiązań.
Wśród nauczycielek jest dobra atmosfera. Nasza praca to – poza biznesem – również prawdziwa przyjaźń i wyjątkowe relacje. Staram się być fair w stosunku do podwładnych i nie mam poczucia, żeby ktokolwiek tego nadużywał.
Inna sprawa, że pewnie faktycznie tak jest, że zarządzanie kobietami wymaga innego języka, innej emocjonalnej świadomości. Z mojego doświadczenia wynika, że zawsze ważna jest empatia, spokój, ale też dystans i pozytywna komunikacja. Jestem zdania, że nie ma nic gorszego niż sfrustrowana nauczycielka czy generalnie sfrustrowany pracownik. Wtedy pracuje, bo musi, trochę jak za karę, a moim celem było stworzenie takiego miejsca, gdzie to wewnętrzna radość, motywacja i samorozwój są motorem napędowym biznesu.
Nadal brzmi to dla mnie po prostu nieprawdopodobnie! I naprawdę nigdy na niczym się nie wyłożyłaś? Nie miałaś kryzysów? Nie pytałaś się wkurzonej pani w lustrze: po co mi to było?
Tego nie powiedziałam! Mogłabym cię zanudzić takimi opowieściami o różnych kryzysach, trudy pracy to część życia, a wychodzi wszystko tylko temu to, kto nic nie robi. Kryzysy miewałam w ostatnich latach mniejsze i większe. Sposobem na nie może być urlop, chwilowe odcięcie się, skoncentrowanie na innych sprawach i zawsze zwrócenie się ku Bogu.
Zdarzają się słowa krytyki, żalu, pretensji. Temat postępów dzieci zawsze budzi wiele emocji rodziców. Każdy rodzic chce, aby jego dziecko miało świetne osiągnięcia. Jeśli tak się nie dzieje, zdarza się, że obwinia za to szkołę, nauczycieli. Zawsze uważnie słucham. Wiele lat w szkole nauczyło mnie, żeby nigdy nie nastawiać się źle przed rozmową, nie wyrabiać sobie opinii zanim nie wysłucham zdania obu stron. Jeśli tego brakuje i założymy, że tylko nasza wersja zdarzeń jest prawdziwa, trudno będzie znaleźć porozumienie.
Zdarza się, że jakaś rodzina odchodzi ze szkoły. Zazwyczaj ubolewam nad tym, gdy widzę, że powodem nie są sprawy fundamentalne, ale inny sposób patrzenia na jakiś codzienny problem. Martwi mnie też czasami, kiedy my dorośli nie potrafimy przebić się do młodych. Chciałabym mieć więcej czasu dla uczennic, słyszeć, czym żyją, rozumieć ich troski.
Kiedy przychodzi kryzys lub zwątpienie dużo rozmawiam. Stawiam na ekspertów i autorytety. Na szczęście mam z kim rozmawiać, wielu osobom zależy na rozwoju szkoły, podnoszeniu jakości edukacji, na naszych uczennicach. Korzystam z dobrych rad, uważam, że człowiek uczy się przez całe życie i nie boję się zmienić swojego zdania w jakiejś sprawie.
Jak widzisz, nie zawsze jest różowo, ale najważniejsza jest odpowiedź, czy robię to , co lubię? – u mnie odpowiedź brzmi TAK.
Słyszę w tym co mówisz sporo otwierania się na krytykę. Jak to jest w Twojej szkole? Bo zastanawiam się jak ma się taka „konstruktywna informacja zwrotna” do tej pełnej wzajemnej aprobaty atmosferze, którą wraz ze swoją kadrą i wychowankami stworzyłaś?
Cóż, może to co mówiłam brzmiało trochę tak jakbyśmy w pracy z nauczycielkami rozumiały się zawsze bez słów, ale uwierz mi, że tak nie jest. Wystawianie się na informację zwrotną jest u nas na porządku dziennym i nikt nie widzi w tym nic dziwnego. Można to porównać do uprawiania amatorsko jakiegoś sportu, dla przyjemności. Ktoś robi to sam, nie wiem, jeździ na nartach, gra w tenisa albo pływa, ale od czasu do czasu bierze lekcję z profesjonalnym trenerem aby poprawić swoją technikę, aby ten trener dostrzegł jego błędy, i powiedział jak ich unikać, jak lepiej trzymać rakietę albo uginać się na nartach.
U nas jest identycznie. Bardzo często jestem zapraszana przez moje koleżanki: „Ewa, wpadnij do mnie na lekcję. Posłuchasz, zobaczysz, może potem o tym pogadamy”. I chodzę z przyjemnością, nie mając poczucia, że jestem żandarmem, ale raczej właśnie takim trenerem, doradcą, mentorem, kimś kto nawet nie o to chodzi, że coś sam zrobiłby lepiej, ale patrząc z boku, z dobrą intencją, jest w stanie podpowiedzieć, podzielić się swoimi spostrzeżeniami. To oczywiście dotyczy także mnie. Rozmawiam i wiem, że jeśli ktoś z czymś przychodzi to ma jak najlepszą intencję, a nie próbuje mi uprzykrzyć życie.
Okej, to tak na koniec. Przypuśćmy, że przychodzi do Ciebie trzydziestoletnia ambitna nauczycielka z innego miasta. I mówi: słuchaj, podoba mi się to co robicie w „Strumieniach”, mam grupę przyjaciół, chcę otworzyć podobną szkołę... Trudno odmówić jej braku entuzjazmu, wiary, idei. Co jej mówisz?
Najpierw pytam ją o rodzinę i o to czy na pewno wszystko ma w domu poukładane tak, że może podjąć się takiego wyzwania. I nie chodzi mi tu o perfekcyjną organizację życia domu, bo wszystko da się zorganizować. Chodzi o to czy będzie miała mocne wsparcie męża, rodziny. Potem powiem jej, że takie przedsięwzięcie to praca wielu osób, że ci przyjaciele muszą być naprawdę zdeterminowani, aby zapewnić instytucjonalne działania szkoły, administrację, finanse, wypełnienie wielu wymogów prawnych tak aby szkoła mogła działać spokojnie.
Edukacja to jest ogromnie wyczerpująca działalność, pochłaniająca wiele energii. Musi też być świadoma, że nie zawsze jej praca ponad siły będzie spotykała się ze zrozumieniem i docenieniem. Musi w sobie odnaleźć głębszą motywację, i cieszyć się każdym dniem, każdym sukcesem, każdą piątką każdego ucznia, każdą udaną lekcją swojego nauczyciela. To praca dająca dużo satysfakcji, bo młodzież jest w okresie dynamicznego rozwoju, widzimy jak rosną, jak się rozwijają edukacyjnie i wychowawczo. To przywilej im towarzyszyć, i to wielka praca, aby im w tym pomagać. Szkoda, że niedoceniana społecznie tak jak powinna.