Jeden z bardziej skutecznych liderów XX wieku powiedział, że trzeba tak żyć, by umrzeć starym, spracowanym i w dobrym humorze. To przewrotny przepis dla wszystkich, którzy szukają recepty na szczęście. Skorzystajmy jednak z okazji zbliżających się Świąt i Nowego Roku, by się nad tym zastanowić i odkryć, jak wiele w tym prawdy i zdrowego pragmatyzmu.
Postulat, by umierać starym, wydaje się w dużej mierze poza naszym wpływem. Niemniej możemy dokładać starań, dbając o swoje ciało i zdrowie, by losowi przynajmniej w tym pomóc. Można jednak odejść od literalnego rozumienia starości mierzonej liczbą lat i zacząć ją mierzyć życiową mądrością, zakumulowaną, zreflektowaną i przygotowaną do dzielenia się z innymi. Zobaczymy wówczas, że w takim świetle rzecz nabiera nowego wymiaru. Pojawiają się pytania o to, czy nie czekamy zbyt długo z „napisaniem własnej książki”? Znam dziesiątki osób, które – mając czterdzieści, pięćdziesiąt lat – mogłyby swoim doświadczeniem życiowym obdzielić niejedno życie. Mimo to nadal pozostają w trybie niemal obsesyjnego myślenia o ciągłym rozwijaniu się i poszukiwania nowych wyzwań. Nie chcę być źle zrozumiany: uczyć się trzeba i warto, bez mała do ostatnich swoich dni. Pytanie jednak, kiedy uznamy się za wystarczająco dobrze rozwiniętych, by zacząć rozwijać innych, czerpiąc z własnych, przetworzonych doświadczeń? Nawet dojrzali, wysoko postawieni menedżerowie, nie tylko czytają kolejne książki i je obficie cytują, ale robią z nich lekturę obowiązkową w swoich organizacjach. Często są to pozycje pisane przez różnych amerykańskich „kaznodziejów”, którzy – kiedy spojrzeć w ich życiorysy – nie mieli ani więcej doświadczeń, ani więcej wykształcenia od swoich polskich odpowiedników. Pytam często swoich klientów, ile jeszcze muszą przeżyć, by przejść z pozycji epigona na pozycję twórcy? Kiedy zaczną mówić w pełni swoim głosem? Owszem, czerpiąc z inspiracji innych twórców, ale integrując i syntetyzując te inspiracje z własnym doświadczeniem i krytyczną oceną treści podrzucanych przez różnych „guru” od zarządzania, przywództwa, motywacji czy skutecznego działania.
O spracowanie na koniec życia, być może, najłatwiej. Przynajmniej gdzieś do 55. roku życia… Potem już różnie bywa. Jeśli przydarzy się, mniej lub bardziej wymuszona, zmiana kariery, łatwo odnaleźć się na zawodowym bocznym torze. Powroty do korporacyjnego wiru i walki nie zawsze są możliwe, a z wiekiem również coraz mniej pożądane. „Zęby” nie są już tak ostre jak w młodości, spada tolerancja na presję, rośnie dystans i świadomość wartości wychodzących poza kategorie „wzrostu”, „poprawy marży”, czy „walki z kosztami”. Dlatego trzeba w miarę wcześnie, najlepiej gdzieś pomiędzy czterdziestką a pięćdziesiątką, zacząć myśleć o planie na drugą połowę życia. Gdy ktoś widzi się jako mentor czy coach, niech nie czeka z kształceniem w tym kierunku i korzystaniem z bieżącej pracy, by się w tych sztukach doskonalić. Podobnie z pracą w charakterze konsultanta, wykładowcy, doradcy wewnętrznego, członka rady nadzorczej itp. Warto też zacząć zadawać sobie pytanie o właściwy moment „zejścia ze sceny”, myśleć o wychowaniu następcy i szukać dla siebie „projektu” na tyle ciekawego, by odbierał pokusę do różnych interwencji z „tylnego fotela”. Praktyka uczy bowiem, że funkcjonowanie w roli mentora swojego bezpośredniego następcy, może być dla obu stron na dłuższą metę zbyt trudnym doświadczeniem.
Pozostaje jeszcze postulat zejścia z tego świata w dobrym humorze. Łatwo powiedzieć, gorzej z wykonaniem. Cycero wymienia w swoim eseju o starości aż cztery powody, dla których bywa nam pod koniec życia smutno. Rozprawia się co prawda z nimi, powód za powodem, ale nadal marna to pociecha dla tych, którzy doświadczają galopującego czasu. Sam miewam humory, nie zawsze dobre, i wiem, ile kosztuje uśmiech, życzliwa uwaga, wyraz wdzięczności, zwłaszcza wtedy, gdy samemu z jakichś powodów nie jest do śmiechu. Jedna w tej kwestii obserwacja, a przy okazji może też wynikająca z niej praktyczna rada. Mam dwóch przyjaciół. Obaj w podobnym wieku, z podobnie solidnym wykształceniem, ze stabilną i dobrą sytuacją zawodową, dodatkowo wyznających tę samą religię, prezentujących też dużą wrażliwość na potrzeby innych ludzi. Kiedy przychodzi do rozmowy o obecnej rzeczywistości politycznej, jeden z nich manifestuje pogodę ducha i nadzieję, można powiedzieć, dobry humor. Drugi jest przerażony, do tego stopnia, że rozważa emigrację z Polski. Kiedy zacząłem „grzebać” w temacie, okazało się, że różni ich wyraźnie jedna kwestia. Otóż ten drugi, przerażany kolega, ufa ocenom płynącym praktycznie z jednego medium, bardzo krytycznego wobec obecnych realiów. Ten pierwszy, otwiera się na znacznie szerszy przegląd opinii, rzec by można „od lewa do prawa”. Dzięki temu łatwiej mu dostrzec zarówno cienie, jak i blaski rzeczywistości, w której żyje. Świadomy uproszczenia, widzę tu następujący morał: nasz humor będzie w dużej mierze zależał od czynników zewnętrznych i „emocjonalnego kontekstu”, w jakim sami się ulokujemy. To zresztą spójne z twierdzeniami solidnej psychologii oraz etyki, które wskazują, że emocje są spontaniczną reakcją, wymykającą się naszej woli, indukowaną niejako z zewnątrz; dlatego też nie mogą podlegać ocenie moralnej, natomiast działanie pod ich wpływem - już tak. Opisany fenomen dotyczy nie tylko życia publicznego, ale też spojrzenia na swoje zawodowe i prywatne problemy czy koleje losu. Dlatego jeśli coś mogę w tej kwestii rekomendować, to szukać (w każdym możliwym obszarze życia) ludzi, środowisk i przekazów konstruktywnych, budzących nadzieję – realistycznych, jeśli trzeba krytycznych, ale zawsze dostrzegających „szklankę do połowy pełną”; pomagających również zobaczyć nasze smutki w perspektywie innych smutków tego świata. Przekarmienie pesymizmem rodzi w nas samych pesymizm, a przecież to ostatecznie my sami decydujemy, czym się karmimy!
Zwłaszcza teraz, w przededniu Świąt Bożego Narodzenia, u progu Nowego Roku, zechciejmy się zatem karmić nadzieją, życzliwością i dobrym humorem. Czego Państwu i sobie życzę!