Gość miesiąca

Tisa Żawrocka-Kwiatkowska

Prezes Fundacji Gajusz, z wykształcenia filmoznawca. Od 1998 r. pomaga dzieciom ciężko i nieuleczalnie chorym. Impuls do założenia organizacji pojawił się w tragicznym momencie życia. Jej syn Gajusz miał 8 miesięcy. Przebywał w szpitalu prawie od urodzenia. Lekarze zaczęli przygotowywać matkę na jego śmierć. Obiecała wtedy, że jeśli maluch przeżyje, założy fundację, która będzie opiekowała się chorymi, potrzebującymi dziećmi. Kilka dni później Gajusz wyzdrowiał, a ona dotrzymała słowa. Niemal 25 lata później Fundacja Gajusz jest jedną z największych organizacji pozarządowych w woj. łódzkim, a pod względem wielości działań i liczby podopiecznych wyróżnia się w skali kraju. Prowadzi 3 hospicja dziecięce, Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny Tuli Luli oraz Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie Cukinia. Każdego roku wspiera ponad 1000 rodzin, które znalazły się w kryzysowej sytuacji. Organizacja zatrudnia przeszło 160 osób (gł. pracownicy medyczni i terapeuci), ma prawie 400 wolontariuszy, a jej roczny budżet to ponad 11 mln zł. Tak dużą organizacją zarządzać może tylko sprawny menager. W tym przypadku jest to menager także z sercem.

Rozmawiała Zofia Kociołek-Sztec


Choć rozmawiamy po raz pierwszy to o Tisie i jej słynnej fundacji „Gajusz”, o genezie jej powstania słyszałam już dziesiątki razy. Podobnie jak większość Łodzian jak sądzę. Zawsze miałam poczucie, że musisz być kobietą ze stali, a od kiedy zostałam mamą – to poczucie zmieniło się w absolutną pewność. Ciekawa jestem czy fundacja , może niekoniecznie taka, ale ogólnie – działalność dobroczynna - od zawsze była Twoim marzeniem?

Nigdy nie była moim marzeniem, a wręcz to była ostatnia rzecz, o którą bym siebie podejrzewała. Moim marzeniem był dom na wsi i praca w kultowym kinie Charlie. Dom kupił mi i mojej rodzinie mój dziadek, ale już pierwszej jesieni okazało się, że z tym marzeniem to się ewidentnie pomyliłam. :-) Z kinem Charlie faktycznie się udało, przepracowałam tam jednak raptem pół roku, a potem moje życie wywróciło się do góry nogami. Urodziłam trzecie dziecko – Gajusza. Kiedy miał dziewięć dni, za zgodą lekarza, zdecydowaliśmy się na wyjazd na wakacje. Do wyjazdu jednak nie doszło. Teoretycznie, nic się nie działo, po prostu więcej spał, ale to niemowlę więc niby normalne. Intuicja kazała mi jednak sprawdzić czy wszystko okej. Pojechaliśmy na SOR. To była połowa lipca. W szpitalu zostaliśmy do końca lutego. W tym czasie okazało się, że Gajusz ma dysfunkcję układu krwionośnego. Nie produkował granulocytów, więc jego odporność była zerowa. W szpitalu przeszedł 12 zapaleń płuc. Cały czas byłam przy nim, a moje dotychczasowe normalne życie szlag trafił. Moją główną rozrywką było składanie skarg na personel szpitala więc jak można się domyślić – nie byłam tam miss publiczności, ale jak widziałam jakieś niedopatrzenia to szalenie mnie to irytowało. Dyrektor szpitala niemal spodziewał się, że jak co dzień stanę w drzwiach jego gabinetu z torbą, w której nosiłam Gajusza. Dziś myślę sobie, że dałam im nieźle popalić, choć przecież nie były to zarzuty wyssane z palca. Inna sprawa, że praktycznie nigdy nie wątpiłam, że Gajusz wyzdrowieje. Największy kryzys, ale też i przełom nastąpił w okolicach Bożego Narodzenia 1996 roku. Święta mieliśmy spędzić w domu, ale w Wigilię Gajusz zaczął wysoko gorączkować. Pilnie pojechaliśmy do szpitala, gdzie – jak się okazało – chwilę wcześniej umarła dwuletnia może Paulinka, wychowanka domu dziecka. Umarła płacząc z bólu, lęku i samotności. Już wtedy przemknęło mi przez głowę, że tak nie powinno być, ale szybko skierowałam myśli na własne problemy. Z synkiem było kiepsko, okazało się, że nikt z naszej rodziny nie może być dawcą szpiku dla niego. Wtedy nie było DKMS-u i innych tego typu banków dawców więc sytuacja wydawała się beznadziejna. Pani doktor, która nas prowadziła wzięła mnie na rozmowę, podczas której zasugerowała, że powinnam zacząć przygotowywać starsze dzieci na śmierć ich brata. Oczywiście się obraziłam, ale wtedy po raz pierwszy tak naprawdę uwierzyłam, że mogę go stracić. Leżąc z nim godzinami w izolatce, nie wypuszczając z rąk ani na chwilę, sama nie wiem o czym myślałam, ale cały czas gdzieś tam mi się przewijała Paulinka. Okazało się, że kompletnie poza moją świadomością, mój mózg wygenerował gotowy pomysł na fundację, której wolontariusze mieli towarzyszyć dzieciom onkologicznie chorym. Poszłam do kościoła św. Teresy. Zamiast się modlić wydałam Panu Bogu oświadczenie – że jeśli mi odda Gajusza to założę tę fundację. Oczywiście trochę mnie poniosło, ale czego nie powie matka, która traci swoje dziecko. Kolejne wyniki badań synka przyszły po tygodniu. Były dobre. Tak po prostu. Lekarka prowadząca powiedziała, że mam się nie cieszyć, bo choroby nie znikają. Ale potem przyszły kolejne wyniki – również dobre. I kolejne i kolejne. I nie miałam wyboru – musiałam pożegnać się z wymarzoną pracą w oldschoolowym Charliem i założyć fundację. Innymi słowy – zająć się czymś o czym nie miałam zielonego pojęcia. Pamiętam dokładnie słowa lekarki, która nas wypisywała do domu – powiedziała, że się bardzo cieszy i że medycyna uczy pokory.

Dziś, czyli mniej więcej 25 lat po tych wydarzeniach, fundacja Gajusz prowadzi trzy hospicja, ośrodek preadopcyjny i centrum terapii dla dzieci po traumach, a Ty zarządzasz grupą niemal dwustu wolontariuszy, pracowników i współpracowników, trudno uwierzyć, że nie wiedziałaś co robisz. Może od początku miałaś talent do akurat „tej działki’ tylko musiał on zostać odkryty?

Myślę, że decydującym czynnikiem była tu moja determinacja, ale też szczęście do ludzi. Talent? Im bardziej fundacja się rozrastała, tym bardziej moja praca zaczęła polegać na zarządzaniu ludźmi, czego szczerze nie lubię. :-) Tak, mam talent do przyciągania i inspirowania ludzi, ale też moje błędy sprawiły, że część z nich się ode mnie odwróciła. Ale wracając do początków fundacji – rzuciłam pracę, wynajęłam prawnika, który mi pomógł ogarnąć formalności. Na założenie fundacji czekało się wtedy minimum półtora roku. Rekordzistom zajmowało to nawet trzy lata. Ja również byłam rekordzistką, bo wyrobiliśmy się w cztery i pół miesiąca. Pieniądze na utrzymanie siebie i mojej raczkującej fundacji miałam od niezastąpionej rodziny i znajomych, choć jedną ręką dawali pieniądze, a drugą pukali się w czoło. Wynajęłam malutki lokal od miasta i zakasałam rękawy. Zaczęłam pozyskiwać wolontariuszy, zorganizowałam panią psycholog, która zgodziła się szkolić za darmo, zaczęłam rozmowy ze szpitalami i oczywiście starałam się pozyskać jakiekolwiek fundusze na działalność statutową. Z „Panoramą Firm” w ręku siedziałam przy telefonie i dzwoniłam do wszystkich po kolei. W pierwszym roku działalności budżet wyniósł 14 tysięcy złotych. Na pensję dla mnie nie starczyło, ale nie miało to większego znaczenia. Dziś nasz budżet to ok. 10 milionów złotych. Przez lata nauczyłam się „rzeźbić”, gasić pożary, ale wszystko co robię traktuję jako coś pośredniego, bo tak naprawdę chodzi mi tylko o dzieci. Kiedy ja i moje najbliższe współpracowniczki zdecydowałyśmy, że budujemy hospicjum stacjonarne, prawie doprowadziłyśmy Gajusza na skraj bankructwa. Ratowałam się jak mogłam, włącznie z tym, że poprosiłam dyrektora więzienia żeby mi użyczył osadzonych do prac remontowych. W ten sposób pozyskałam ośmiu pracowników na dwa lata. To oczywiście nie rozwiązało problemu, ale faktem jest, że robiło się o nas i o naszym Pałacu (tak go nazwałyśmy z koleżankami, bo chciałyśmy żeby dzieci czuły się w nim jak księżniczki i książęta). Ostatecznie jakimś cudem dostałyśmy grant od duńskiego producenta okien i działającej przy firmie organizacji charytatywnej. 800 tysięcy euro zdecydowało o tym, że mogłam dalej działać, kupować sprzęt medyczny, opłacić ludzi i otwierać się na nowe wyzwania. Pieniądze to w ogóle ciężki temat w naszej „branży”, bo najtrudniej pozyskać fundusze na wynagrodzenia dla siebie, zarządu, pracowników, specjalistów, prawników… Ludzie często uważają, że przecież to organizacja charytatywna więc wszyscy tu powinni działać pro bono. A żyć za coś trzeba. 

Wspomniałaś o kolejnych wyzwaniach. Próbuję postawić się na Twoim miejscu, wyobrazić sobie codzienność w hospicjum, wszechobecne cierpienie i śmierć, w dodatku dzieci, co jeszcze pogarsza wizję. Ja miałabym wyzwań „po kokardę”, tym bardziej, że sama też jestem mamą więc wiem, że przynosiłabym do domu „pracę”, co zapewne nie skończyłoby się najlepiej.

Idąc od końca :-) - w domu mam „zakaz” używania telefonu. Cała rodzina pilnuje żebym oddzielała czas dla nich od czasu dla innych dzieci. Pewnie, że nie zawsze się to udaje, ale staram się ja i oni. Dopóki moje dzieci były młodsze to wracałam do domu o 16 czy 17, ale dziś wszystkie są dorosłe, a nawet doczekałam się wnucząt. Jak każda mama doświadczałam codziennych trosk – szkoła, wychowanie, dom. Bywały też i takie mniej codzienne troski, np. dosłownie w przededniu otwarcia hospicjum stacjonarnego mój najstarszy syn Juliusz miał wypadek. Potrącił go dostawczak, jak przechodzili z dziewczyną przez pasy. To że przeżył to kolejny cud w moim życiu. Miał kilkadziesiąt złamań, a ja wypadłam z obiegu fundacyjnego na kilka tygodni, a leczyłam go prawie dwa lata. Czy przynoszę emocje z pracy? Oczywiście, choć z latami udało mi się to okiełznać i oswoić, ale był czas, że regularnie jak wracałam do domu to nagradzałam moje dzieci… za to że są zdrowe, za to że nie umierają, że nie muszę się z nimi żegnać. Było w tym oczywiście sporo absurdu, ale na pewno mam ponadprzeciętną umiejętność segregowania rzeczy na ważne i totalnie drugorzędne. W takim codziennym życiu, mam wrażenie, ludzie często o tym zapominają pochłonięci edukacją dzieci, pracą, remontami, wakacjami, treningami, weterynarzami i tym wszystkim co po prostu składa się na normalne życie. Wizyta w hospicjum stawia do pionu jak najmocniejsza kawa. Ostatnich dwadzieścia kilka lat nauczyło mnie tego, że pewne rzeczy, te niezależne ode mnie, nauczyłam się akceptować. A może bardziej – przyjęłam, że nie jestem w stanie zmienić zasad, na jakich ten świat funkcjonuje. Tak: dzieci też chorują, są odrzucane, niekochane, cierpią, umierają. Mogę natomiast zrobić coś w zakresie jakości tego życia, które im pozostało, mogę spróbować je leczyć (nierzadko z genialnym skutkiem), mogę zapewnić im przytulanie zamiast samotności, mogę wesprzeć ich rodziny… Mnóstwo rzeczy mogę. Każde dziecko, każdy pacjent, ale też wiele teoretycznie przypadkowych zdarzeń w moim życiu traktuję jako inspirację, wskazówkę – „czytam” znaki i działam. Chyba trochę już siłą rozpędu, ale to działa. A oprócz tego, że codzienność w hospicjum to ból i śmierć, to obok niej, na równych prawach są piękne zabawki, uśmiechnięte i serdeczne „ciocie”, że nie wspomnę o szczęśliwych finałach kiepsko zapowiadających się historii. Jest bliskość, wsparcie, zaufanie, poczucie bezpieczeństwa. Poza tym, hospicja to tylko część tego co robimy. Kiedyś zgłosiła się do nas rodzina, która spodziewała się dziecka, które wiadomo było, że umrze tuż po porodzie, a mimo to chcieli je powitać na świecie. NFZ nie robił jeszcze takich rzeczy więc poczułam się trochę postawiona pod ścianą  i otworzyłam hospicjum perinatalne, z którego korzystają – proszę mi wierzyć – najróżniejsi ludzie. Słyszę od nich, że było warto i sama też widzę, że – choć to bardzo ciężki temat – że bywają naprawdę szczęśliwi, że mogli przez to przejść, przytulić, pobyć choć chwilę. Po tym projekcie mój zarząd zapowiedział mi, żebym nawet nie próbowała wymyślać czegoś nowego. Fakt – miałyśmy co robić i trochę im się nie dziwię, że tak „stanęły okoniem”, bo ewentualne błędy, (które przecież mogą się zdarzyć, ale łatwiej o nie jak się łapie za dużo srok za ogon) w naszej „branży” są bardzo kosztowne i nie mam tu na myśli aspektu finansowego, choć oczywiście również. I przez jakiś czas faktycznie był spokój  - jeśli oczywiście tak można nazwać prowadzenie trzech hospicjów . Ale potem przyszły dwie panie i mówią „Tisa, przydałby się Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny”. No fakt – przydałby się. Dziewczyny z zarządu oczywiście nie chciały o tym słyszeć, ale jak już mówiłam – umiem przekonać ludzi do swoich pomysłów, a poza tym jestem uparta jak osioł więc ostatecznie wygospodarowałyśmy całe piętro na Tuli Luli. No a potem przyszła pora na to, by zająć się dziećmi, którym fizycznie w zasadzie nic nie dolega, w sensie nie mają chorób genetycznych ani nowotworu, są za to przerażone, mają za sobą prawdziwe traumy – moletowanie, przemoc, porzucenie. Najgorsze, że tych „chorób” często nie widać, bo dzieci chowają się w skorupach – teksty typu „Przecież nic takiego się nie stało. Niech pani spojrzy, nawet się uśmiecha” – to klasyka gatunku. Co miałam zrobić? Wymyśliłam nawet profesjonalną nazwę: Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie, ale zarząd mnie z tym pogonił, bo kto zapamięta taką nazwę. No więc mamy Cukinię. :-)

W naszej rozmowie często przewija się sformułowanie „dziewczyny z zarządu”. Wiem, że jego skład od lat się nie zmienił. To pewnie nie jest łatwe pracować pół życia z tymi samymi ludźmi, kiedy znacie już swoje wady, czas kurtuazji dawno minął, do głosu dochodzą różnice charakterologiczne…

Jesteśmy teamem do zadań specjalnych. Dziewczyny z zarządu? Nie mogę się bez nich obejść. Z resztą nie tylko ja, ale cała fundacja. Na ich barkach spoczywa niesamowita odpowiedzialność. Są rzetelne, dokładne, mają do mnie anielską cierpliwość, potrafią hamować moje zapędy, a jednocześnie doceniać inicjatywy, z którymi przychodzę. Dzięki nim mogę zajmować się „rdzeniem” fundacji, dają mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. No i są o wiele milsze ode mnie. :-) Często się zastanawiam jakim cudem sobie radzą z tymi wszystkimi segregatorami, telefonami, sprawami do ogarnięcia na już, odwalając niesamowitą robotę, a jednocześnie mając tyle serca i empatii dla naszych podopiecznych. Obudzona w środku nocy bez wahania powiem, że to moje „czarne konie” i nie będą to frazesy, bo naprawdę wiele razem przeszłyśmy. Po tych wszystkich spektakularnych kryzysach ufamy sobie chyba bezgranicznie. Znamy swoje mocne i słabe strony, kłócimy się, godzimy, spędzamy razem wakacje czy weekendy. Ja doskonale zdaję sobie sprawę, że jestem trudną osobą do współpracy. Dziewczyny potrafią po tym prawie ćwierćwieczu współpracy ze mną „prześwietlić” moją zbroję i dostrzec to co najważniejsze czyli intencję, wolę, determinację. Czasem nawet czytają mi w myślach, a to cecha bardzo pożądana u moich współpracowników. :-) One mają więcej wyczucia niż ja czego potrzebują ludzie, bo ja przede wszystkim koncentruję się na dzieciach, na celu ostatecznym. Ja patrzę tylko na cel końcowy, one widzą lepiej co jest po drodze. Myślę, że świetnie się uzupełniamy i nie mam wątpliwości, że gdyby nie to, nie udałoby się nam zrealizować wszystkich tych – co by tu nie mówić – różnorodnych i wymagających projektów czy inicjatyw. 

Trudna do współpracy, idąca do celu jak czołg, nielubiąca zarządzania współpracownikami, oczekująca, że ludzie będą czytać w myślach – czy to naprawdę ta Tisa, w fundacji której codziennie dokonują się cuda? :-)

Zdaję sobie sprawę, że część ludzi uważa mnie za anioła, a druga… no cóż. Przyznaję, jestem typem choleryka-wizjonera, który jednak solidnie, mniej więcej od dwóch lat, nad sobą pracuję. Ale przez całe lata byłam święcie przekonana, że skoro ja mam coś na myśli to ludzie powinni łapać to w lot, żeby już nie tracić czasu na tłumaczenia i pytania, bo tu nie ma tego czasu. Tu się toczy codzienna walka na śmierć i życie i to dosłownie. A cholerycy niestety, choć mają często intuicję w zakresie tego co jest tak po prostu dobre, to oczekują, że po pierwsze – inni natychmiast przyznają im rację, a po drugie, że wiedzą o co im chodzi. Uważają również, że sami wszystko zrobią najlepiej, mają problem z delegowaniem zadań, a jak już delegują to i tak sprawdzają. Używając profesjonalnej terminologii: uprawiałam mikrozarządzanie (dziś pewnie też mi się zdarza, ale rzadziej, bo mam większą samoświadomość). Ja dopiero teraz widzę, jakie to musiało być irytujące i w sumie też deprecjonujące dla, dajmy na to, wolontariusza czy kogokolwiek kiedy sprawdzałam czy wykonał swoją pracę, którą było, np. umycie lodówki albo inną prozaiczną czynność. Oczywiście, zdarzało się, że ktoś nawalał, ale w znakomitej większości ci ludzie po prostu robili swoją robotę, zostawiali tu kawał swojego serca i życia. Dla mnie oni jednak byli środkiem do realizacji celu. Jako zakręcona „matka-założycielka” niespecjalnie „umiałam” w ludzi. Irytowało mnie to, że też chcą się czuć ważni, doceniani. Przecież tu ważne są dzieci – myślałam. Ale po tych latach zrozumiałam, że bez nich nie mogę pomagać dzieciom. Że jestem odpowiedzialna również za personel, bo przecież to ja ich „wciągnęłam” do tego świata pełnego trudnych historii. Przyszli tu, żeby pomóc mi realizować moją wizję więc należą się im słowa uznania, bo uwierzyli we mnie, w nas, w Gajusza. Może jest tak, że całe moje pokłady empatii przeznaczyłam na dzieci i na dorosłych nic mi nie zostało? Często jestem zniecierpliwiona, nie przebieram w słowach, wyrzucam z siebie jak karabin maszynowy tylko po to żeby po dwóch dniach nie pamiętać o co poszło. Nie muszę mówić, że to zaowocowało różnymi kryzysami personalnymi w fundacji? Okazywało się, że dyrektywny sposób bycia był dla wielu osób niestrawny, w skrajnych sytuacjach nawet odchodzili, ale ja jakoś nie chciałam koncentrować się na przyczynach tych konfliktów. Wzruszałam ramionami i wracałam do dzieci, bo przecież ja nie mam czasu na takie „wyimaginowane” problemy. Z perspektywy czasu, ale też z perspektywy osoby, która przyjęła informację zwrotną na swój temat widzę, że my jako zarząd fundacji rośniemy wolniej niż sama fundacja. Metody, które sprawdzały się przy zarządzaniu kilkunastoma czy nawet kilkudziesięcioma osobami nijak się mają do ogarnięcia mniej więcej 1280 podopiecznych i niemal 170-osobowego zespołu. Dziś Gajusz to naprawdę duża marka i choć pomaga nam wiele wspaniałych osób to wyzwań nie brakuje. Bo oprócz codziennych tragedii naszych podopiecznych mamy na głowie sprawy medyczne, organizacyjne, promocyjne, kwestie prawne, mnóstwo pułapek z kategorii „urzędy”. Łatwo nie jest, ale nikt też nie mówił, że będzie łatwo. A co do tego czołgu - faktycznie chyba coś w tym jest, bo patrzę dziś w lustro i nie dostrzegam nawet śladu wypalenia zawodowego, choć kryzysy czy załamania oczywiście miałam, ale wiedziałam, że mnie one nie zatrzymają.

Mówisz, że od dwóch lat intensywnie pracujesz nad sobą jako liderem. Co się zmieniło? I w sumie skąd pomysł żeby po ponad dwudziestu latach prowadzenia z ogromnym sukcesem fundacji zabrać się za pracę nad sobą, swoim sposobem komunikacji i patrzenia na ludzi? 

Jak to mówią – lepiej późno niż później.  Pamiętam moment, jeden z takich, kiedy człowiekowi „klika” w głowie. Byliśmy z grupą znajomych w kinie na „Mr. Gaga” (genialny – polecam każdemu!). To film, który opowiada o słynnym choreografie, który bezsprzecznie wiele osiągnął, ale generalnie był typem dyktatora. I wszyscy jak jeden mąż śmiali się, że znają kogoś bardzo podobnego – chodziło rzecz jasna o mnie. Nie obraziłam się, bo w sumie o co – mieli rację. Uznałam, że naprawdę pora zrobić coś dla siebie i ludzi, którzy się ze mną stykają. A tak na serio, to nie jest tak, że wcześniej nie miałam sygnałów, że praca ze mną nie należy do najłatwiejszych. W ogóle sama praca na rzecz Gajusza łatwa nie jest. Trzeba umieć sobie radzić z tym na co nie mamy wpływu, nie angażować się emocjonalnie w 100%, bo w przeciwnym razie po dwóch latach każdy będzie wrakiem. To, że ja się nim nie stałam, nie znaczy, że inni radzą sobie z tym równie dobrze. Zawsze koncentrowałam się na tym, że to dzieciom jest ciężko, ich rodzicom jest ciężko, ale w sumie jak się zastanowić to jak bardzo ciężko musi być tym, którzy tym dzieciom towarzyszą w cierpieniu i czasem nie mogą zrobić nic poza złapaniem ich za rękę. Może potrzebowałam czasu, by nabrać pokory i dystansu. Żeby zacząć dorastać do rozmiarów fundacji postawiłam na profesjonalne doradztwo i wsparcie. Pamiętam, że w ramach jakiegoś warsztatu mieliśmy „ustawienie”, podczas którego jasno wynikło, że o ile w pracy jestem postrzegana jako reprezentant dzieci (zarówno przez zespół jak i podopiecznych), o tyle wszystko inne jest dla mnie nieważne. I w sumie tak było, dopóki nie zrozumiałam, że tylko jeśli ci ludzie będą się dobrze czuli jako zespół Gajusza, będą czuli satysfakcję i dumę z tego co robią, będą czuli się ważni i docenieni, zdołają wykonywać swoją pracę na najwyższym poziomie, będą przyciągali kolejnych wolontariuszy czy darczyńców. A dzięki temu pomogę większej liczbie dzieci. Jak to zrozumiałam to mnie oświeciło, że ci ludzie naprawdę są jedyni w swoim rodzaju i zasługują na doceniającego ich szefa i super atmosferę pracy. Co się zmieniło? W ostatnim czasie uczę się słuchać. Posługując się terminologią „biznesową”, staram się być bardziej „ask” niż „tell”. Nie rodzicem, matką-założycielką, ale partnerem. Jak coś robię, zastanawiam się czy jako czołg nie miażdżę przy okazji czegoś lub kogoś :-) Jak mi idzie? Pewnie trzeba byłoby zapytać ludzi wokół mnie, ale biorąc pod uwagę, że tyle myślę o tym co mówię, jak się zachowuję, jak patrzę na innych, zakładam, że z dnia na dzień jest coraz lepiej. Pewnie, że czasem robię krok w tył, bo mnie ktoś zagotuje, a temperament choleryka rządzi się swoimi prawami, ale to już nie jest to co kiedyś. 

Okej, to tak na koniec – gdyby ktoś przyszedł i zapytał – co pomogłoby mu osiągnąć taki sukces, jaki odniosłaś?

Cóż. Ja nie bałam się poprosić o cud. :-) A potem byłam święcie przekonana, że to co robię jest absolutnie konieczne, że nie ma nic ważniejszego. Nie walczyłam z tym na co nie miałam wpływu, ale robiłam to co można było. Trochę tak jak z modlitwą anonimowych alkoholików: Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić, i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego. I prawdę powiedziawszy nie ma znaczenia czy ktoś jest wierzący czy nie. Tu chodzi o postawę życiową. Poza tym niczego co mi się przytrafiało nie bagatelizowałam, w sensie – nie traktowałam jako przypadek. Oczywiście – to mógł być przypadek, ale zanim wrzucałam go do worka z napisem „zbieg okoliczności” upewniałam się czy to czasem nie jest jednak jakiś znak, sygnał, wskazówka. Bez takiej uważności na pewno nie byłoby chociażby Tuli Luli czy Cukinii. :-)