Piotr KociołekPrywatnie

Zdjęcia Filmy

ŁÓDŹ

Najważniejsze miasto mojego życia to Łódź. To tu się urodziłem i tu przeżyłem pierwsze trzydzieści z górą lat życia. Myślę o tym mieście przede wszystkim przez pryzmat miejsc skupionych blisko Centrum i położonych w promieniu zaledwie 1-2 kilometrów. Jedynie by odwiedzić groby bliskich, muszę jechać w odleglejszy rejon Łodzi, na tzw. cmentarz "Stary", gdzie spoczywają moi przodkowie, w tym Ksawery Lesz, który przywędrował tu z rodzicami z Badenii w połowie lat trzydziestych XIX wieku oraz jego syn, a mój pradziadek Józef, urodzony już w podłódzkim Rokiciu, którzy zainicjowali polską gałąź mojej rodziny po kądzieli.



Wychowywałem się w przedwojennej willi przy ulicy Rembielińskiego, w mieszkaniu które mój dziadek, oficer straży pożarnej, dostał jako powojenny przydział (po jakiejś niemieckiej tancerce kabaretowej). Zaraz obok rozciąga się park Poniatowskiego, gdzie chodziłem do przedszkola, potem na liczne spacery, rower i sanki z rodzicami oraz gdzie pewnego romantycznego wieczora oświadczyłem się mojej obecnej żonie, wyciągając z przytarganej torby kieliszki i Sovietskoje Igristoje, szampana czasów PRLu. Nieopodal, przy ulicy Wólczańskiej, stoi moja pierwsza szkoła podstawowa, położona vis a vis szpitala Pirogowa, z którym mój ojciec, laryngolog, związał całe swoje zawodowe życie.



Nieco dalej na południe łódzka katedra, gdzie przystępowałem do pierwszej Komunii Świętej. Przy samej katedrze, w linii budynków przy ul. Skorupki, siedziba naszego politechnicznego duszpasterstwa akademickiego, a także były lokal Klubu Inteligencji Katolickiej, w którego zarządzie, kierowanym przez Jana Mędrzaka, działałem po odwilży 1989 roku. Zaraz obok, przy Piotrkowskiej, zabytkowy pałacyk, w którym siedzibę miał chór Włókniarskie Słowiki, prowadzony w latach sześćdziesiątych ub. wieku przez pana Jana Woroszyłłę, chór z ambicjami na miarę Poznańskich Słowików. Śpiewałem tam drugim altem i zawdzięczam mu zarówno zamiłowanie do śpiewania, jak i epizod pracy w łódzkim Teatrze Wielkim (prawdziwa przepustka i 48 zł gaży!), gdzie mieliśmy swoją partię po łacinie jako chór ministrantów w drugim akcie Toski. Na tyłach pałacyku istniał kiedyś słynny łódzki basen Olimpia, na którym w latach siedemdziesiątych wyrabiałem godziny społeczne jako świeżo upieczony młodszy ratownik wodny.



Po zachodniej stronie Wólczańskiej, na wprost katedry, kolejne ważne miejsca. Stara hala sportowa, gdzie przez pięć lat pracowicie trenowałem łyżwiarstwo figurowe, a po drugiej stronie parku Worcella, budynki mojego wydziału Budownictwa i Architektury. Zaraz obok mamy nowoczesną Zatokę Sportu gdzie aktualnie, wraz z przyjaciółmi z łódzkiego klubu kajakowego Albatros ćwiczymy niezmordowanie "podpórki", "dzióbki" i "eskimoski". Po przeciwnej stronie alei Politechniki góruje akademik "Buduś", pamiętający nasze liczne studenckie imprezy. Przylega do niego sala kinowa, słynąca z festiwalów Yapa i festiwalów piwa. Tam też siedzibę miało uczelniane Niezależne Zrzeszenie Studentów, którego byłem współzałożycielem i pierwszy szefem. Tam też, pewnego zimowego świtu 1981 roku, jako szef strajku studenckiego, ogłosiłem rozpoczęcie strajku okupacyjnego uczelni. Ciąg akademików kończy się ulicą Wróblewskiego. To także pamiętne miejsce, gdzie w drugim dniu stanu wojennego, 14 grudnia 1981, przed bramą wejściową do łódzkiej elektrociepłowni wyrzucałem, wydrukowane dzień wcześniej, ulotki z ledwo turlającego się malucha, prowadzonego przez kolegę z NZS, Bogusia Święcickiego.



Kilkaset metrów na północ rozciąga się kompleks mieszczący większość wydziałów Politechniki Łódzkiej, w tym katedra maszyn i transformatorów, gdzie moja mama była adiunktem, i w której warsztacie ślusarskim (pod okiem jego szefa, pana Kazimierza Wojtalaka) spędziłem niezliczone godziny, po swoich zajęciach w szkole, czekając aż mama skończy pracę. W centrum kompleksu mieścił się kiedyś rektorat. Pamiętam, jak kiedyś do rektora wezwała mnie jego sekretarka. Na to ja, że jestem w pokoju NZS, że nie mam zajęć i mogę przyjść, ale jest kłopot, bo jestem z psem. Pani na to, że psem się zajmie, kiedy usłyszała, że to łagodny jamnik długowłosy. Kiedy dotarłem do rektoratu pani sekretarka zapytała, jak się pies nazywa. Musiałem, zgodnie z prawdą, przyznać, że "Rektor". Ku mojej zgrozie, pani pieska nie upilnowała i w trakcie rozmowy z panem rektorem, w szczelinie drzwi pojawił się czarny mokry nos psa Rektora. Pan rektor wykazał się szczęśliwie poczuciem humoru. Z okien rektoratu rozciąga się widok na wielki plac przed wydziałem włókiennictwa, na którym we wspomnianym 1981, kilka tygodni po rozpoczęciu strajku, ogłaszałem jego uroczyste zakończenie, zwieńczone sukcesem podpisanych porozumień łódzkich, w tym zgody na rejestrację NZS. Parotygodniowe negocjacje z komisją rządową toczyły się także stosunkowo niedaleko, w położonym jeszcze bardziej w kierunku centrum Łodzi, budynku filologii Uniwersytetu Łódzkiego. Tam zresztą, w trakcie strajku, jako członek komisji negocjacyjnej i sygnatariusz porozumień, spędzałem większość każdego z dni strajkowych, wieczory i noce poświęcając na kierowanie strajkiem na Politechnice i przekazywanie strajkującym wieści z postępów negocjacji. Wspomniany rektorat to także miejsce, które mi zapadło w pamięć z innego powodu. Kiedy w pierwszych dniach stanu wojennego ukrywałem się, a dom nawiedzały kolejne rewizje i próby namierzenia mnie przez SB, ówczesny rektor prof. Jerzy Kroh i prorektor doc. Wojciech Barański, zaangażowali się w mediacje. Zaoferowali mi nawet schronienie w mieszkaniu prof. Kroha, ale ostatecznie ulokowali mnie w rektoracie, a W. Barański pojechał do SB negocjować. Wrócił z zapewnieniem, że jeśli zgłoszę się dobrowolnie na przesłuchanie, nie będę internowany. Panowie z SB umowy dotrzymali, choć – czego już pewnie rektorowi nie powiedzieli – przez kilka godzin, grając w "dobrego i złego policjanta", bezskutecznie próbowali mnie pozyskać jako informatora.



Moje zawodowe życie również jest silnie związane z opisywanym rejonem Łodzi. Siedzibę pierwszej firmy, którą założyłem w 1987 (remonty i budowa domów), ulokowałem dosłownie kilkaset metrów od wspomnianej pierwszej szkoły podstawowej. Sześć lat później, w biurowcu położnym kolejne kilkaset metrów dalej, u zbiegu Kościuszki i Mickiewicza, otworzyłem pierwsze biuro agencji Beaver Doradztwo Personalne, która z biegiem czasu ewoluowała i stała się dzisiejszym LHH Polska. O przedziwnych zrządzeniach losu, które do tego doprowadziły, piszę obszerniej w gawędzie założycielskiej na stronie z artykułami. Kolejne osiem lat później wprowadziłem się do gabinetu w pobliskich biurach startującego właśnie mBanku, jako dyrektor wydziału odpowiadającego za sprawy HR, ale także m.in. za inwestycje budowlane. Z moim profilem "inżyniera-psychologa", zakres wydziału zdawał się jakby dla mnie stworzony.  Potem Bank się przeniósł w rejon zbiegu Piotrkowskiej i Piłsudskiego, a ja – już wtedy w roli szefa MultiBanku – miałem przed sobą widok na znany łódzki kościół Ojców Jezuitów. Tam, w mrocznych czasach stanu wojennego, uczestniczyliśmy regularnie w Mszach za Ojczyznę celebrowanych przez o. Stefana Miecznikowskiego. Tam także, 1984 roku, tenże o. Miecznikowski, pobłogosławił mojemu małżeństwu. Trzy lata później, w tamtejszej podziemnej kaplicy, inny jezuita, o. Jacek Pleskaczyński ochrzcił naszą pierwszą córkę Zosię, a kilka lat później drugą – Hanię.



WARSZAWA

Będąc z urodzenia łodzianinem, czuję się jednak także duchowym warszawiakiem. To się zaczęło spontanicznie, głównie dzięki lekturom opisującym okupację i Powstanie Warszawskie. Rodzinne tradycje niepodległościowe i obecne w domu wspomnienia sięgające wojny 1920 (poległ na niej starszy brat dziadka, Walery Jachowicz), a przede wszystkim okupacji, na pewno odegrały swoją rolę. Jakiś czas temu, odwiedzając swojego klienta w wysokościowcu w centrum Warszawy, u zbiegu Grzybowskiej i Jana Pawła II, uświadomiłem sobie, że i tu najsilniej przemawiają konkretne miejsca. Chronologicznie, najpierw zatem początek wojny. Mój dziadek, Stefan Jachowicz, będący wówczas szefem kwatermistrzostwa Warszawskiej Straży Ogniowej, w pierwszych dniach nalotów na Stolicę wprowadza się do biur na parterze ratusza, gdzie na pierwszym piętrze urzęduje prezydent Stefan Starzyński. W tle widać wieżę Zamku Królewskiego, w którego gaszeniu dziadek uczestniczy.



Już po kampanii wrześniowej, mając jako kwatermistrz dostęp do sprzętu gaśniczego, zostaje w ramach struktur AK, szefem jednostki zmotoryzowanej. Z widocznego dobrze z góry miejsca przy ul. Senatorskiej 12 odbiera samochodem pod plandeką ciężki sprzęt drukarski. Mijając niemieckiego żołnierza, na krawężniku rozcina oponę. Konieczna jest podmiana samochodu i przeładowanie drukarni. W efekcie, jeden z kierowców, folksdojcz, donosi i dziadka aresztują. Z wieżowca dobrze widać miejsce, do którego go prowadzą – to biura niemieckiego Urzędu Bezpieczeństwa, na tyłach ratusza. Dziadek korzysta z nieuwagi Niemców i pod pretekstem wyjścia do toalety, wychodzi na dziedziniec wewnętrzny ratusza. Szczęśliwie, w swoim skórzanym oficerskim płaszczu, robi wystarczająco oficjalne wrażenie, dzięki czemu posterunkowy przepuszcza go na Plac Teatralny. Jak na komputerowej grze widać dalszą trasę ucieczki – Miodowa, tam skok w tramwaj właśnie skręcający z Krakowskiego Przedmieścia i na Żoliborz. Potem ukrywanie się poza Warszawą, a następnie dowodzenie kompanią łączności w Kampinosie, w ostatniej fazie Powstania Warszawskiego. Szwagier dziadka, Zygmunt Lesz, aresztowany razem z nim, nie ma tyle szczęścia i ląduje na kilka miesięcy na, także nieodległym, Pawiaku.



Z pokoju mojego klienta widać też dobrze budynek Arsenału, stojący przy ul. Nalewki (obecnie Stare Nalewki). To także miejsce o szczególnej intensywności wspomnień. Tam (z grubsza w miejscu obecnego skweru z pomnikiem Walki o Monet Cassino), w budynkach Warszawskiej Straży Ogniowej przy Nalewki 3, mieszkali przed aresztowaniem dziadkowie z moją mamą. Ich okna wychodziły na getto warszawskie, którego pożary dziadek gasił, raz prawie przypłacając to życiem, zaczadzony w trakcie akcji. Do żywego inwentarza podwórka przed budynkiem należał wyżeł (zginął pod kołami strażackiego wozu pędzącego do pożaru) oraz koza i czapla, przygarnięte przez strażaków na Pradze, w trakcie akcji rekwirowania aprowizacji na początku wojny. Koza i czapla solidarnie zginęły w wyniku zbombardowania budynku w 1944 roku.



Wreszcie jest sam budynek Arsenału – zwany w ostatnich tygodniach Powstania Warszawskiego "Redutą Konara", na cześć jednego z młodszych braci mojego dziadka, Władysława Jachowicza, ps. Konar, obrońcy Modlina w kampanii wrześniowej oraz ostatniego dowódcy powstańczego Batalionu Chrobry. Kierował on obroną Arsenału, a następnie pasażu Simonsa, ostatnich bastionów oporu AK w tej części miasta. Następne, po ewakuacji kanałami do Śródmieścia, przez kolejne dni bronił barykad w rejonie Chmielnej. Inny mój wujek, wówczas 16-letni Stanisław Zieleźnicki, siostrzeniec Konara, odbywając akurat na zewnętrz budynku wartę, cudem uniknął losu kilkuset żołnierzy pogrzebanych 31 sierpnia przez niemieckie bomby burzące, zrzucone z Junkersów na pasaż Simonsa.



KOLUMNA

Miłość do dwóch dużych miast, nie powstrzymała mnie od porzucenia życia w aglomeracji. Zbieg różnych okoliczności sprawił, że w wieku 33 lat zamieszkałem w domu zbudowanym przez własną firmą w małej miejscowości Kolumna, pod Łodzią. Czasy świetności tej letniskowej miejscowości przypadały na okres przedwojenny. Piękne lasy, rzeka z licznymi kąpieliskami i charakterystyczne drewniane piętrowe domy przyciągały bogate żydowskie rodziny, które m.in. mój sąsiad, pan Franciszek przywoził tu na letniska swoją furmanką. W latach sześćdziesiątych także moi rodzice wynajmowali tu latem pokój, gdzie urzędowałem z babcią. Dzisiaj Kolumna to nadal mała miejscowość, na tyle niewielka, że włączono ją administracyjnie jako dzielnicę do większego, odległego o parę kilometrów Łasku.

Jak w przypadku każdych przybyszów, zwłaszcza "miastowych", musiało upłynąć paręnaście lat byśmy sami poczuli się ludźmi stąd, jak również byśmy zaczęli być traktowania jako tacy przez sąsiadów. Pomogło posłanie dzieci do lokalnej szkoły i oczywiście niedzielne Msze, jako podstawowe miejsce rozpoznawania i poznawania się "tubylców". Pomógł też Biszkopt, nasz pierwszy (i póki co jedyny) szlachetnie urodzony pies rasy golden retiever, którego potomkowie zaczęli się pojawiać w okolicy. Z biegiem czasu przenieśliśmy się do mniejszego domu, a stary zajęło kolejne pokolenie – córka z mężem i dwiema córkami.



W Kolumnie także niezwykle silnie mówią miejsca. Oczywiście, przede wszystkim własny dom i własnoręcznie zasadzony orzech. Zaraz potem jednak nieodległy las, typowy, polski, nizinny, sosnowy, wrastający na ubogim piaszczystym podłożu. Niewiele jest miejsc na świecie, które mogą z nim konkurować! Nieco dalej, piękna rzeka Grabia, z gniazdującymi zimorodkami i ruinami starych, opuszczonych młynów wodnych. W samej Kolumnie jest wszystko, czego trzeba w małej społeczności – parę sklepów spożywczych, punkt pocztowy, przychodnia zdrowia, apteka, budka z lodami, kwiaciarnia, stacja kolei, kościół i cmentarz. Wszyscy się znają, w sklepach łatwo dostać coś "na krechę", jeśli się zapomni portfela, z coraz większą liczbą ludzi jest się po imieniu. Sąsiedzkie imprezy na naszej starej ulicy Rolniczej zainspirowały nas do stworzenie zespołu Rolnicza Band. Naturalnym terenem naszego działania jest obecnie parafia, gdzie śpiewamy do Mszy i organizujemy już tradycyjnie noworoczne śpiewania kolęd oraz – w sierpniu i listopadzie – koncerty patriotyczne. Paradoksalnie, najlepiej znaną członkinią rodziny jest chyba nasza najmłodsza córka Kasia, wychowanka naszego łaskiego klubu sportowego, której sportowym sukcesom kibicują wszyscy lokalni patrioci. Łask w ogóle okazał się "zagłębiem" polskiej siatkówki, zarówno halowej, a zwłaszcza plażowej, w czym ogromna zasługa trenera i społecznika Bogdana Lipowskiego.


 


Oczywiście, jest jeszcze w Polsce wiele miejsc, które w różnej, ale zawsze znaczącej mierze mnie ukształtowały – polskie góry, które schodziłem w młodości od Rozsypańca na wschodzie poczynając, na Stogu Izerskim na zachodzie kończąc; Murzasichle, miejsce młodzieńczych zimowych obozów i nart; Kazimierz Dolny nad Wisłą, w którego wąwozach w dzieciństwie spędzałem wakacje letnie i zimowe; Mazury, przepływane "od góry do dołu" na przeróżnych łajbach; rwący Poprad i Dunajec oraz zawalona drzewami Rawka, na których co roku spotykamy się z dziesiątkami przyjaciół kajakarzy; Biebrza, Stawy Milickie czy ujście Warty niezmordowanie penetrowane z lornetką i lunetą w poszukiwaniu rzadkich ptaków, czy wreszcie Zieleniec lub Góry Izerskie – polskie raje dla biegówkarzy i amatorów odpowiednio becherovki (Chata Masarykowa) i naleśników z jagodami (Chatka Górzystów).



Są także miejsca mało znane, ale szczególne, jak chatka turystów w Górach Bialskich, gdzie spędziliśmy z kolegami takie nasze małe "lato leśnych ludzi" (kto czytał książkę, wie o co chodzi), jak studencka chata w Kobylich Błotach, gdzieś w lasach w okolicy Gostynina, miejsce całonocnych śpiewów przy ognisku i gitarze, lub jak Dąbrówka Łubniańska pod Opolem i tamtejsza „Kalinówka”, gdzie razem z najstarszą córką odkrywaliśmy świat koni.



Kto odwiedzi moje zdjęcia, filmy lub relację z wyprawy do Ameryki Południowej, zobaczy, że nie tylko Polska mnie zafascynowała, niemniej z biegiem czasu coraz bardziej doceniam uroki ziemi ojczystej.



LUDZIE

Miejsca nie byłyby wiele warte bez ludzi. Tych także mógłbym wymieniać bez końca. Ograniczę się jednak do trzech osób. Moja mama. Zawdzięczam jej pasję do wszystkiego za co się biorę, zachłanność na życie, zamiłowanie do książek, trzeźwe myślenie i ruchliwość (mama, w młodości harcerka i taterniczka, miała ksywę "Sprężyna"). Ona też stoi za moją potrzebą śpiewania piosenek z przyjaciółmi. Kiedy przemierzaliśmy Polskę naszą Syrenką, z braku radia, całe godziny śpiewaliśmy stare harcerskie piosenki. Na krótko przed śmiercią, moja mama zdołała wypowiedzieć znamienne w tej materii zdanie: "Zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy nie śpiewają piosenek." Ojcu, lekarzowi z powołania, zawdzięczam z kolei swoje powołanie do niesienia wsparcia innym oraz łatwość do zapominania uraz, chęć szybkiego godzenia się po różnych nieporozumieniach czy kłótniach, ale także zamiłowanie do różnych sportów (tata był powołany do kadry polski w siatkówkę; wybrał jednak studia medyczne). Oboje, solidarnie, zostawili mi w spadku wiarę w Boga, przekonanie o wartości rodziny i Ojczyzny, niezły słuch muzyczny i choleryczny temperament.

Trzecia osoba to moja żona Małgorzata. Odporna na moje gwiazdorzenie, zawsze stała na straży zauważania innych i uczenia się z nimi pokojowego współżycia. Wychowała, w dużej mierze sama, nasze trzy wspaniałe córki. Okazała się także ostoją w najbardziej krytycznych momentach moich kolejnych projektów biznesowych, sama znajdując najpierw oparcie w prostej wierze przodków. Kiedyś, kiedy naprawdę było finansowo krucho, powiedziała mi: "Nie martw się, nawet jak będzie źle, to też będzie dobrze". Czy trzeba większego dowodu nadziei i wiary w miłość?! Temperament naszego związku dobrze oddają imiona żeglarskie, które otrzymaliśmy w 1979 roku w trakcie naszego pierwszego rejsu po Mazurach na pięknym drewnianym jachcie Wodnik. Ja zostałem "ochrzczony" jako "Spieniony Kilwater", a moja przyszła małżonka jako "Knaga Zaciskowa". Moja Małgorzata ma także swój znaczący wkład w kwestię śpiewania. Otóż kiedyś postanowiłem zebrać w jeden dokument wszystkie piosenki, które śpiewaliśmy na studiach i w rodzinie. Ostatecznie wyszło tego dobrze ponad 300 stron i zajęło mi ponad trzy lata – szukania tekstów, sprawdzania melodii i dobierania chwytów gitarowych. Zwłaszcza to ostatnie było trudne, bo głośne. Kiedy już mi się wydawało, że moja żona nie wytrzyma ciągłego brzękania na strunach, pewnego ranka wstała i rzekła: w nocy przyszło mi do głowy motto do śpiewnika – cytat z inżyniera Mamonia ze słynnego Rejsu:

Proszę pana, ja jestem umysł ścisły.
Mnie się podobają melodie,
które już raz słyszałem. Po prostu.
No jakże może podobać mi się piosenka,
którą pierwszy raz słyszę?


PS. Kiedy już mi się wydawało, że temat śpiewnika jest zamknięty, ostatnio pojawiła się nowa potrzeba. Rosnące wnuki zaczynają śpiewać, więc znowu jestem na etapie tworzenia śpiewnika i opanowywania takich hitów jak Idziemy do ZOO, Lisku, lisku czy Mucha w mucholocie. I dobrze! Właściwe rzeczy we właściwym czasie!