Gość miesiąca

Paweł Gniazdowski

Doświadczony konsultant, coach kariery i menedżer biznesowy z szeroką praktyką w zakresie usług związanych z HR, zwłaszcza outplacemencie, zarządzaniu zmianami in restrukturyzacjami firm. Przez 20 lat country head i country manager w LHH Polska (wcześniej DBMPolska) – polskiej firmie w branży HR, działającej jako partner globalnych firm DBM i LHH. W przeszłości zajmował się również rekrutacją, executive search, szkoleniami i oceną umiejętności miękkich. Absolwent filologii angielskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Członek Uczelnianego Komitetu Założycielskiego NZS UŁ, uczestnik strajków studenckich łódzkich uczelni, przewodniczący Uczelnianego Komitetu Strajkowego UŁ. Członek grupy negocjującej studenckie postulaty z rektorem UŁ. Po stanie wojennym kolportował podziemne pismo „Jesteśmy”. Działacz kół samokształceniowych. Uczestnik Duszpasterstwa Akademickiego przy kościele oo. Jezuitów w Łodzi i współredaktor pisma duszpasterstwa przy kościele św. Teresy „Exodus”. Za działalność opozycyjną odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności (2017) oraz Złotym Krzyżem Zasługi (2007). W latach1985-1990 nauczyciel języka angielskiego w I LO w Łodzi, a następnie wicekurator w Kuratorium Oświaty w Łodzi. Zaproszony przez Piotra Kociołka do współpracy jako Konsultant i współtwórca sukcesu firmy Beaver Doradztwo Personalne, późniejszego DBM Polska i LHH Polska. Prywatnie mąż i tata dwójki dzieci. Miłośnik obserwowania przyrody i dobrych lektur.

Rozmawiały: Magdalena Antonik i Zofia Kociołek-Sztec

Czytając Twoją biografię nie sposób pominąć udziału w strajkach studenckich. Czy mógłbyś pokrótce opowiedzieć rys historyczny i nastroje tamtych czasów, osobom takim jak my, które nie mają pojęcia jak to wyglądało. Dlaczego podjąłeś się przywództwa?

Zaangażowanie w sprawy społeczne, w losy ojczyzny, to były kwestie oczywiste w rodzinie, w której zostałem wychowany. U nas wiara katolicka i patriotyzm były rozumiane bardzo serio: dziadkowie brali czynny udział w kampanii wrześniowej, w czasach stalinowskich jeden z nich trafił do więzienia. Rodzice też zawsze mocno zainteresowani tym co się działo w kraju, więc ten mój późniejszy udział w strajkach był formą kontynuacji tej tradycji. Mało tego, to co widziałem wokół siebie, o czym rozmawialiśmy w domu, kompletnie rozjeżdżało mi się z tym co czytałem i słyszałem w propagandzie komunistycznej. I to chyba właśnie te dwie odrębne rzeczywistości sprawiły, że odnalazłem się już w 1976 roku w nieformalnym klubie dyskusyjnym. Choć uczciwie przyznam, że początkowo traktowałem udział w nim bardziej jako formę aktywności towarzyskiej, niż społecznej. Spotykaliśmy się regularnie, było nas osiem osób, dyskutowaliśmy sobie – nie ukrywam, że czasem przy winku – na tematy polityczne. Jakiś czas potem Wojtek Walczak (późniejszy przywódca łódzkiego strajku studenckiego) usłyszał o naszej grupce i wciągnął nas do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W owym czasie, w latach 70-tych, taka działalność opozycyjna była nielegalna. Spotykaliśmy się ze starszymi, znanymi opozycjonistami, czasem rozrzucaliśmy jakieś ulotki, kolportowaliśmy „bibułę” a naszym najbardziej tajnym zadaniem było drukowanie części pisma „Opinia”. Akurat drukowaliśmy w moim domu i w ten sposób zaczęła się przygoda z konspiracją.
Równolegle nawiązaliśmy kontakt ze znajomymi z XXVI LO. Ponieważ była to szkoła słynąca z nacisku na nauki humanistyczne, chcieliśmy ich wciągnąć w inną naszą aktywność, związaną z wykładami, na których poznawaliśmy fakty historyczne pomijane w obowiązującym programie nauczania. Niestety ktoś „puścił farbę” i pechowo akurat ja zostałem „zdekonspirowany”. Z tego powodu miałem problemy w szkole i były obawy, czy dopuszczą mnie do matury. Dyrektor mojego XXI LO zdołał jednak „wyciszyć” sprawę, więc koniec końców skończyło się dobrze. Niemniej, zdyskwalifikowano (bez czytania) moją pracę maturalną, każąc przygotować się w ciągu 2 tygodni do egzaminu z historii, ale akurat historię znałem dobrze. To, oraz bardziej banalny powód, rodzinna przeprowadzka na drugi koniec miasta, zawiesiło moją polityczną aktywność do sierpnia 1980. 
We wrześniu 1980 spotkaliśmy się ze wspomnianym już Wojtkiem Walczakiem, który mocno zaangażował się w tworzenie Niezależnego Związku Studentów Łodzi. Był on niejako w epicentrum wydarzeń, ja znalazłem się blisko niego i dalej już jakoś się potoczyło. Strajki wybuchły spontanicznie. Rozmowy zaczęły się na Wydziale Prawa, ale nie szły po naszej myśli, więc spotkaliśmy się z rektorem UŁ, wyraziliśmy nasze niezadowolenie i zaprosiliśmy do rozmów na Wydział Filologiczny. Na filologii czułem się gospodarzem, byłem już wówczas jednym z bardziej znanych działaczy NZS-u więc naturalnym krokiem było osobiste włączenie się w sprawę i objęcie funkcji szefa całego strajku na Uniwersytecie w 1981 – roli zresztą bardziej zarządzającej operacyjnie tym wielkim przedsięwzięciem niż „politycznej”.
 

Zaciekawiło nas drukowane pismo „Opinia”, o którym wspominałeś. Jak wyglądała produkcja w domowych warunkach?

Wydawana w latach 70-tych „Opinia” łącznie miała jakieś 40 stron formatu A4, drukowanych techniką „na flaneli”. I kilkaset egzemplarzy nakładu. Naszym zadaniem było wydrukowanie 4-6 stron kolejnych nakładów. Dostawaliśmy już gotowe matryce białkowe, które wyglądały po prostu jak kalka, na której maszyna do pisania wybiła tekst tworząc miejsca, przez które mogła przeniknąć farba. Na ramkę formatu A4 przybijało się szpileczkami flanelę, która musiała być bardzo mocno naciągnięta. Następnie flanelę smarowaliśmy tuszem drukarskim i na nią kładliśmy matrycę. Na matrycę układało się kolejne kartki papieru A4 i przejeżdżało wałkiem, dzięki czemu farba z flaneli przeciekając przez matrycę odznaczała na nich tekst z matrycy. Wydrukowany tekst suszyliśmy pomiędzy gazetami, a później składaliśmy w gotowe strony. Na tę działalność zmarnowałam moje dwie koszule flanelowe. Tyle od strony technicznej. Działaliśmy w niestałym, ale bodajże sześcioosobowym zespole. Ponadto spotykaliśmy na różnych wykładach innych młodszych sympatyków Ruchu Obrony Praw Człowieka w kaplicy cmentarnej na Kurczakach w Łodzi. Te tajne spotkania organizował słynny ksiądz Józef Caruk – legenda czasów opozycji komunistycznej.

Te spotkania w kaplicy cmentarnej brzmią jak z dreszczowca, ale – tak już bardziej na serio – to przecież cała ta działalność wiązała się z naprawdę poważnym ryzykiem. Czy te pobudki patriotyczne wystarczyły do podtrzymania motywacji czy było coś jeszcze?

Tak uczciwie mówiąc, gdybym nie miał bagażu wychowania wyniesionego z domu, to bym wtedy tej aktywności nie podjął albo podjął w ograniczonym zakresie. Człowiek był młody, głupi, nie do końca wiedział co robił i jakie ryzyko się z tym wiązało. Trochę przygoda, trochę bunt, nieświadomość pewnych rzeczy. Wpływ miało również towarzystwo, w którym się obracałem: Wojtek Walczak, Władek Dmitruk i inni działali, to ja też. Nawzajem się motywowaliśmy, bo łączyły nas wspólne poglądy.

Wracając do zagrożeń czyhających. Byłeś zatrzymany…

Tak, ale to dużo później, już w stanie wojennym. W tej głębokiej komunie, do połowy lat 1970-tch zagrożenie było nawet większe niż w latach stanu wojennego, a za drukowanie i rozpowszechnianie opozycyjnych pism w PRL można było pójść siedzieć. Jednak po podpisaniu porozumień helsińskich w 1975 roku, Związek Radziecki zgodził się na pewne tolerowanie opozycji. Wtedy (w 1976 roku) powstał KOR, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela czy nieco później Ruch Młodej Polski, KPN - zaczęły się kształtować zalążki polskich partii politycznych, które funkcjonują do tej pory. Niemniej taka działalność, zwłaszcza wydawnicza nadal groziła wówczas poważnymi represjami. 
Natomiast po ogłoszeniu stanu wojennego w grudniu 1981, przez pewien czas w mieszkaniu mojego dziadka był punkt przerzutowy pisma studencko-solidarnościowego „Jesteśmy”. Jednak nie z tego powodu zainteresowała się mną Służba Bezpieczeństwa, a raczej ze względu na aktywną rolę w powstawaniu i kierowaniu NZS i podejrzenia o wspieranie późniejszych opozycyjnych działań studenckich. Wzywano mnie na przesłuchania, a 1 maja 83 zostałem prewencyjnie zatrzymany wraz z przeszukaniem mieszkania. Z akt, które otrzymałem dużo później z IPN wynika, że byłem pod regularną obserwacją, włącznie z raportami donosicieli i podsłuchem telefonicznym, a także, że SB przyczyniło się do utracenia przeze mnie świeżo podjętej pracy lektora angielskiego w UŁ, co wówczas tłumaczono mi drobnymi problemami formalnymi. Również „papiery” z IPN mówią, że przestali się mnie czepiać około 1987 roku. Niemniej per saldo, nie uważam, żeby represje, które mnie dotknęły były bardzo wyjątkowe – podobne, a często przecież znacznie poważniejsze dotknęły wielu tysięcy Polaków aktywnych po stronie antykomunistycznej opozycji przed 1990 rokiem. 
Po 1985 roku wraz z Piotrkiem Kociołkiem i Wojtkiem Walczakiem stworzyliśmy coś w rodzaju koła samokształcenia w oparciu o katolicką naukę społeczną i za ten okres jestem losowi bardzo wdzięczny. To była solidna nauka w oparciu o dobre podręczniki. Mieliśmy opiekunów kościelnych, którzy dawali nam nie tylko salkę parafialną do dyspozycji, ale też służyli wiedzą i opieką duszpasterską. My w zamian przygotowaliśmy coś w rodzaju arkusza/metody badania skuteczności pracy parafii, ale nie znam jego losów. 
Później wszedłem w orbitę aktywności duszpasterskich prowadzonych przez łódzkich Jezuitów, o tyle dla mnie istotny, że doświadczyłem wówczas pewnego rodzaju nawrócenia. Choć pochodziłem z religijnej rodziny, to nie ominął mnie młodzieńczy kryzys wiary. Była więc to swego rodzaju przygoda z ponownym poznaniem Pana Boga. Miało to podwójny wymiar, bo byłem już wtedy mężem, ojcem, miałem swoją rodzinę, więc ta dojrzałość wiary szła w parze z dojrzałością życiową.

To się pewnie wiązało też ze stabilizacją zawodową? Czasy studenckie rządzą się swoimi prawami, ale proza życia, zwłaszcza świeżo upieczonego męża i ojca, musiała zrobić swoje…

To prawda. Po studiach zacząłem pracę w jednym z najlepszych liceów w Łodzi – słynnej do dziś „jedynce”, a jednocześnie pracowałem jako lektor angielskiego w szkołach językowych i prywatnie, więc byłem mocno zapracowany. Co ciekawe w I LO zatrudnił mnie dyrektor, który był komunistą, członkiem PZPR. Bardzo mądry gość, dużo się od niego nauczyłem, jeśli chodzi o zarządzanie ludźmi. Pewnego razu wezwał mnie i powiedział: „Panie kolego, przyszło do mnie dwóch funkcjonariuszy SB. Wypytują o pana i mnie przed panem przestrzegają, Ale ja pana będę zatrudniał, póki młodzież pana lubi. A cholera wie, może ta Solidarność wygra?” I rzeczywiście – Solidarność wygrała, a premierem został Tadeusz Mazowiecki.
W wyniku tych zawirowań politycznych roku 1989, mój opozycyjny przyjaciel, wspomniany już Wojtek Walczak został kuratorem oświaty. Miał doświadczenie w pracy w poradni, skończył psychologię, ale nigdy nie pracował w szkole. Zgłosił się więc do mnie proponując objęcie stanowiska wicekuratora. I tak się zaczęła moja ponad trzyletnia przygoda z kuratorium – czas intensywnej, ale naprawdę satysfakcjonującej pracy. Zaczęło się, trochę jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi w postaci restrukturyzacji. Na pokładzie została połowa dawnej załogi, a do tego my – ambitni, nastawieni na „nowe” 30-latkowie. Wprowadziliśmy dużo zmian. Łatwo nie było, ale to tutaj nauczyłem się zarządzania ludźmi, kierowania zmianą oraz pokory, że nie zawsze wyjdzie wszystko w 100%. Praca w kuratorium była dla mnie szansą rozwoju zawodowego, choć przyznam, że moim asem w rękawie był – co dziś wydaje się nieprawdopodobne – język angielski. Wówczas względnie biegła znajomość angielskiego była dość rzadka, także wśród urzędników państwowych. Zatem to do mnie często kierowano delegacje z zagranicy, wysyłano na międzynarodowe konferencje. W ramach projektu Ministerstwa Edukacji byłem z dłuższą wizytą studyjną w Wielkiej Brytanii. Jeździliśmy po całej Anglii, gdzie odwiedzaliśmy tamtejsze placówki edukacyjne. Mogliśmy podejrzeć jak one działają na Zachodzie. Wtedy w Polsce wiele rozwiązań z zakresu zarządzania nie było znanych – to później przydało mi się też w biznesie.
Potem byłem jeszcze na szkoleniu w Amsterdamie i to był solidny kurs zarządzania placówką oświatową. W międzyczasie miałem możliwość współpracy z panią profesor z Anglii, która tworzyła szkic reformy egzaminu maturalnego. Po powrocie do kraju zaczęliśmy wprowadzać podobne zmiany w naszym kraju. Dzięki zdobytej wiedzy, zaproponowano mi udział w komisji, która zajmowała się reformą egzaminu maturalnego. Wspólnie z resztą pracowników zastanawialiśmy się nad formułą i umiejscowieniem Ośrodków Obwodowych Komisji Egzaminacyjnych w całej Polsce.

Brzmi faktycznie jak spełnienie zawodowych marzeń, zwłaszcza – jak sądzimy – tamtych czasów. Co zatem sprawiło, że przerwałeś podążanie tą ścieżką kariery?

Nic nie trwa wiecznie, a polityka znowu okazała się ważnym czynnikiem w moim życiu. Niespodziewanie dla nas wszystkich, wybory w 1993 roku wygrała partia postkomunistyczna, zmienił się rząd, a ja uznałem, że wobec tego czas zrezygnować z pracy w kuratorium. Szukając nowej drogi zawodowej spotkałem się z Piotrkiem Kociołkiem, z którym zaprzyjaźniliśmy się w czasie strajków studenckich, a potem wspólnie działaliśmy w konspiracji. Piotr zainteresował się moją wiedzą w obszarze edukacji, bo on sam rozwijał wówczas swój własny biznes związany z doradztwem personalnym i rozwojem pracowników. Ostatecznie zaproponował mi pracę w swojej firmie. Oczywiście się zgodziłem, mając przeczucie, że to może być kolejny ważny krok w moim życiu. I nie pomyliłem się: w tej chwili firma, którą rozwijaliśmy w latach od początku lat 90-tych, dziś jest polskim liderem w swojej branży i oddziałem globalnej korporacji. W międzyczasie stałem się wspólnikiem Piotra, a ostatecznie, po blisko 30 latach współpracy, sprzedaliśmy firmę naszym globalnym partnerom.
Czasami myślę sobie o tej mojej ścieżce kariery a kategoriach „co by było gdyby?”. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, ale nigdy nie chciałem być nauczycielem „sensu stricte”. W ogóle, najpierw to chciałem zostać dziennikarzem, potem reżyserem teatralnym (tu sporo zasługi dziadka, który próbował we mnie zaszczepić miłość do sztuki). A gdyby nie spotkanie z Piotrkiem tych kilkadziesiąt lat temu, pewnie zostałbym dyrektorem szkoły językowej. Ale wyszło inaczej, pewnie trochę przez przypadek, a trochę nie. Na pewno po latach zdałem sobie sprawę, że choć od bycia nauczycielem na pozór wciąż uciekałem, to ostatecznie nie odbiłem aż tak daleko od tej rodzinnej tradycji wspierania ludzi w rozwoju.

A teraz? Wygaszasz silniki, nadrabiasz zaległości książkowe i rozsmakowujesz się w hiszpańskim winie?

Nadrabiam nie tylko zaległości książkowe, ale też wróciłem do planów z młodości, kiedy to chciałem pisać i napisałem wprawdzie nie powieść, ale wspólnie z kolegami z LHH napisaliśmy opracowanie dotyczące pewnych aspektów działania biznesu. Przez dwa lata po sprzedaniu firmy byłem jeszcze zobligowany do pracy w korporacji. Było to dla mnie trudnym doświadczeniem, bo oznaczało zderzenie z dużą korporacyjną biurokracją, a ja jednak wcześniej funkcjonowałem w rzeczywistości mniejszej firmy. Z drugiej strony bardzo dużo się nauczyłem, zacząłem rozumieć jak działa prawdziwie globalna organizacja i globalny biznes.

Twoja opowieść to różne wątki – tu działalność opozycyjna, tu otwarte drzwi na świat w czasach, gdzie Syrenka była synonimem luksusu, tu globalna korporacja, a do tego niewątpliwy sukces w rozwijaniu biznesu. Jak sądzisz – skąd wyniosłeś najwięcej wiedzy? Co Cię ukształtowało jako człowieka?

Paradoksalnie – najbardziej chyba katolicka nauka społeczna, którą pilnie studiowaliśmy w stanie wojennym, a którą później w pewnym w stopniu podświadomie wykorzystywałem w pracy w konsultingu. Lata 90-te to czasy pędu za sukcesem, chęć szybkiego i skutecznego dorabiania się, narodziny kapitalizmu. Do pracy często podchodzono czysto transakcyjnie. Były cele do wykonania, a człowiek, który pracował miał poszczególne zadania do wykonania. Liczył się zysk, a rynkiem rządziły twarde zasady. Lepszą wersją tego trendu była właśnie katolicka nauka społeczna. I tak naprawdę nieważne czy chodziło bardziej o empatię, o dostrzeżenie w pracowniku po prostu drugiego człowieka, czy bardziej o prowadzenie biznesu na zasadach fair play. Moją ambicją zawsze było zadbać o to, by ludzie nie czuli się wykorzystywani, a z drugiej strony, by osiągali dobre wyniki i byli z nich dumni. Przyczyniła się do tego specyfika naszej branży, bo przecież naszym kluczowym biznesem było wspieranie ludzi w trudnych dla nich zmianach. A zespół, który sam jest sfrustrowany nie jest w stanie takiego wsparcia udzielić. Takim ważnym sygnałem, że faktycznie udało mi się ten obrany kurs utrzymać było spotkanie dla obecnych i byłych pracowników naszej firmy, które zorganizowaliśmy kilka lat temu. Zaprosiliśmy wszystkich – niezależnie od stażu pracy i tego, w jakich okolicznościach się z nimi rozstaliśmy. Na tym spotkaniu pojawiło się 120 osób, prawie wszyscy, a ci którzy nie przyszli pisali podziękowania za zaproszenie, składali życzenia itd. I uważam to za swój osobisty sukces, że przyczyniłem się do stworzenia takiej organizacji, w której, nawet po latach mogliśmy się spotkać w przyjaznej atmosferze, okazać sobie wzajemny szacunek, poświętować wspólne sukcesy.
Oczywiście to nie jest tak, że z innych tych moich karierowych „zawijasów” nie wyniosłem nic wartościowego. Strajki to była nauka zarządzania kryzysem. Poza tym zaowocowały znajomościami, z których wiele przetrwało do dzisiaj. Sporo nauczył mnie też dyrektor I LO. Wówczas po raz pierwszy spotkałem się w praktyce z nowoczesnym konceptem „misji firmy”. Pan Wolniewicz zawsze powtarzał, że naszym „idealnym uczniem” nie jest ten, który ma same piątki, ale ten, który z większości przedmiotów ma oceny dostateczne, a z jednego czy dwóch wybija się ponad przeciętność. Taka też była konsekwentnie realizowana w każdym szczególe misja szkoły – wspierać w tym wybijaniu się, w szukaniu tego, co ucznia wyróżnia. W owych czasach niewiele, nie tylko szkół, ale śmiem twierdzić, przedsiębiorstw w Polsce miało wyraźnie zarysowaną i niebanalną misję, co teraz jest już rutyną w nowoczesnych przedsiębiorstwach – to pomogło mi „trzymać busolę” jako menedżerowi w przyszłości. Z kolei zaangażowanie w różne formacje chrześcijańskie nauczyło mnie budowania wspólnoty. Później, kiedy już rozwijaliśmy własną firmę, było mi łatwiej uniknąć mikrozarządzania. Wychodziłem z założenia, że skoro ludzie sobie radzą, to ja nie muszę zawsze wtrącić swoich trzech groszy. Chciałem żeby wiedzieli, że im ufam, że cenię ich zaangażowanie i współwłaścicielski stosunek do firmy. Wierzę, iż właśnie to sprawiało, i że byli samodzielni, kreatywni i mieli świadomość wpływu na kształt organizacji.

Droga do sukcesu bywa wyboista. Pamiętasz jakieś swoje kryzysy albo porażki?

Podczas rozmowy o pracę jest takie pytanie do kandydata o porażkę. My szkolimy, że nie ma sensu opowiadanie o swoich porażkach, bo to zawsze może obrócić się przeciwko kandydatowi. Ważne jest nie tyle opowiadanie o porażce, tylko o tym czego mnie dane doświadczenie nauczyło. Ja, tak na dobrą sprawę, nigdy nie miałem klasycznej rozmowy kwalifikacyjnej, więc nie mam przygotowanej odpowiedzi. Może nie tyle za porażkę, co pewien niedosyt uważam, że w jakiś momencie postawiliśmy na to, żeby tworzyć biznes na bazie zagranicznych licencji. Gdybyśmy się skupili na rozwoju własnych pomysłów, to być może teraz – jako jedyna polska firma w branży – bylibyśmy rozpoznawalną marką w swojej branży na świecie. Chociaż może to przemawia przez mnie mój wrodzony patriotyzm… Z drugiej strony prawda jest taka, że sprzedawaliśmy usługi wówczas bardzo „amerykańskie”, trenerzy naszego partnera wiele nas nauczyli, przekazali nam potężne know-how i dzięki nim też znaleźliśmy się w takim, a nie innym miejscu. 
Szczerze nie wiem, czy bym zrobił coś inaczej. Wykorzystaliśmy nadarzające się okazje na tyle na ile się dało. Po prostu: gdyby to była polska firma, znana na arenie międzynarodowej, to byłaby to wisienka na torcie, ale ten tort i bez niej wygląda i smakuje zupełnie przyzwoicie.

To na koniec chciałyśmy Cię poprosić o wskazówki dla młodych ludzi, którzy stają przed wyborem ścieżki zawodowej. A może o zestaw wartości którymi warto się kierować?

Powinno się szanować tradycje rodziny, z której się pochodzi, choć dziś może się to wydawać staromodne. Ponadto, ja miałem zawsze takie „domniemanie dobra” u spotykanych ludzi. Każdy dla mnie jest domyślnie dobry, dopiero czynami może u mnie stracić to zaufanie. Są przynajmniej dwa powody, dla których takiego podejścia warto spróbować. Po pierwsze ludzie, mam wrażenie, czują się zobowiązani ten kredyt zaufania dobrze wykorzystać. Po drugie – to pomaga przejść przez życie z taką pogodą ducha, bez niepotrzebnej frustracji i podejrzliwości. Ale to też jest taka postawa, która ułatwia znacząco zarządzenie zespołem, gdzie obdarowanie ludzi zaufaniem jest po prostu kluczowe. 
Warto jest też iść swoją ścieżką zawodową z pewną misją i być jej wiernym, mimo zmieniających się okoliczności, czy – jak to było w moim przypadku – zmieniających się pomysłów na karierę. Ta misja powinna być czymś nadrzędnym i niezależnym. Swoją pracę magisterską pisałem w oparciu o twórczość Josepha Conrada i on miał pewną koncepcję, nie ukrywam, że szczególnie mi bliską. Po pierwsze to nie słowa nas definiują, lecz czyny. Po drugie trzeba mieć pewien zbiór „kilku prostych zasad” i kierować się nimi. Bohaterowie książek mieli swoje zadania do wykonania, byli zdeterminowani, odważni, ale nie brawurowi. Podobnie jest w biznesie – tu także ważne jest posiadanie wartości, które są wskazówkami postępowania. Przykładowo, jedna z ważniejszych to zasada, która brzmi „po pierwsze klient”. Zwłaszcza jeśli pracujesz w usługach, to przede wszystkim pracujesz dla klienta. Jak stajesz przed wyborem: swoja korzyść czy klienta, to trzeba najpierw zadbać o klienta. Nie zawsze to jest łatwe gdy trzeba zrezygnować ze swoich korzyści, ale taka jest cena prowadzenia dobrego biznesu.
I może jeden cytat z książki Josepha Conrada przyszedł mi na koniec do głowy:
„Nie, ja pracować nie lubię. Wolę próżnować i myśleć o wszystkich pięknych rzeczach, które można by zrobić. Nie lubię pracy – żaden człowiek jej nie lubi – ale lubię to, co jest w pracy – sposobność do odnalezienia siebie samego, swej własnej rzeczywistości – dla siebie, nie dla innych – której inni ludzie poznać nie mogą. Widzą tylko pozory i nigdy nie są w stanie powiedzieć, co one naprawdę znaczą.” – tego nie powiedziałem, ale się w sumie zgadzam.